Popielski przeszedł przez niebezpieczną bramę bez żadnego poślizgu, ale nie uniknął innego zagrożenia. Jak tylko znalazł się na podwórzu, uczynił krok i poczuł, że jego wypastowany trzewik „Salamandra”, pięknie obszyty dziurkowany but za pięćdziesiąt złotych, zagłębił się w jakąś miękką, kleistą substancję.
– No, do jasnej cholery! – wrzasnął. Ze wstrętem zaczął wycierać podeszwę o bruk i przeklinać w duchu swoją skłonność do ubierania się jak dandys. Gdybym założył grube zimowe buty, a nie te eleganckie trzewiki, pomyślał, kłopot byłby żaden.
Pociągnął podeszwą kilka metrów po bruku, aż znalazł się pod jedyną na podwórzu lampą, słabo oświetlającą wejście do piwnicy, w której była speluna. Popielski uniósł nogę i przyjrzał się obuwiu. Podeszwa była w miarę czysta, natomiast boki mokre i umazane brązową mazią. Wiedział doskonale, w co wdepnął. Mieszkańcy tej kamienicy nieraz skarżyli się policji na odchody, jakie zostawiają bywalcy lokalu na podwórku. Rozejrzał się. Jedyną rzeczą, o którą mógł wytrzeć but, był chropowaty mur, ale to groziło zarysowaniem szlachetnej licowej skóry. Popielski otworzył drzwi do knajpy. Snop światła z sali padł na podwórko. Na skrzynce po piwie leżał stary worek po kapuście. Choć też był chropowaty, to jednak nie groził zniszczeniem skóry. Popielski niczego lepszego nie mógł tutaj znaleźć. Wycierał but i patrzył na kłęby dymu, które waliły z nory. Zszedł powoli po stromych schodach i znalazł się trzy metry pod powierzchnią lwowskiego bruku. Z każdym jego krokiem w „Morskiej Grocie” robiło się coraz ciszej. Stanął w progu, zdjął melonik i napawał się przez chwilę ciszą, jaka nastała, oraz ciepłem buchającym od pieca. Tu i ówdzie usłyszał syczenie. Wiedział, że złodzieje i bandyci powtarzają cicho jego przezwisko: „Łyssy”.
Szedł powoli przez środek knajpy i patrzył na to, co dobrze znał. Widział brudne paznokcie stukające po stole, krzywe spojrzenia spod kaszkietów, sękate palce, spomiędzy których dymiły skręty z najpodlejszego tytoniu, i tłuste włosy oblepiające głowy. Czuł woń parujących szyneli, niepranych od dawna koszul i przemoczonych filcowych butów. Nie przyglądał się dokładnie fizjonomiom. Wiedział, że poszukiwani przez policję bandyci już dawno rozpierzchli się po swoich norach, ostrzeżeni pocztą pantoflową. Zbliżył się do stolika, przy którym siedziało trzech mężczyzn. Wszyscy oni opierali łokcie i przedramiona na stole i nie spuszczali oka z Popielskiego. Akordeonista zagrał skoczną melodię i zaśpiewał:
Popielski bił przez chwilę brawo akordeoniście. Choć czynił to przesadnie głośno, ten nie okazał najmniejszej wdzięczności. Policjant powiesił paltot na oparciu wolnego krzesła, które stało przy ich stoliku, poprawił czarną marynarkę i takąż muszkę, po czym usiadł, nie zdejmując melonika. Ręce oparł na stole podobnie jak oni i nagle rozprostował je na boki, skutkiem czego strącił ze stołu łokcie dwóch mężczyzn. Ci odsunęli się od stołu, przygotowani na atak. Trzeci z nich, siedzący naprzeciw Popielskiego, kiwał uspokajająco dłonią.
– Nie znacie zasad dobrego wychowania, chłopaki? -zapytał Popielski i ze zgrozą zauważył, że poplamił sobie rękaw garnituru jakimś płynem, który był rozlany na stole. – Nie wolno się tak rozpychać! – Odetchnął z ulgą, widząc, że przed mężczyznami stoi resztka wódki, która nie plami „munduru i honoru”, jak mawiał jego nieżyjący wuj, austriacki oficer.
– Spokojni, wariaty – powiedział siedzący naprzeciw komisarza. – Un tylko struga funia! Taki bardzij funiasty paniaga!
– Panie starszy! – Popielski już był w lepszym humorze i strzelił głośno z palców. – Panie starszy! Kotlet wieprzowy, ogórki i ćwiartkę! Ale nie napluj pod kotlet – roześmiał się, uderzając dłonią o stół – bo będę jadł z tymi obywatelami!
– My ni głodni – odpowiedział siedzący z prawej strony Popielskiego.
– Ciszej, kurwa – syknął do niego Popielski i chwycił go mocno za ramię. – Przecież ci nie dam żryć, ale on -wskazał oczami na kelnera, który wychodził zza szynk-wasu – nie musi o tym wiedzieć i wtedy mi nie napluje! Dziąsło – zwrócił się do tego z naprzeciwka. – Uspokój swoich kumpli, żeby mi się tu nie wtrącali!
Wypomadowany kelner, ubrany w poplamiony smoking i koszulę bez kołnierzyka, podszedł do stolika i uderzył w niego kilkakrotnie szmatą, którą miał zawsze przewieszoną na przedramieniu. Postawił przed Popielskim małą butelkę z nalepką „Czysta monopolowa”, kieliszek i talerz z bułką, zimnym sznyclem i czterema ogórkami kiszonymi. A potem posunął po blacie stołu stojakiem z serwetkami.
– Płacić z góry – mruknął ponuro kelner.
– Panie starszy! – zawołał Popielski, wręczając mu melonik i monetę jednozłotową. – A kieliszki dla moich przyjaciół?
Kelner podziękował za spory napiwek i odszedł za szynkwas, jakby nie słyszał pytania. Powiesił melonik Popielskiego na haku za ladą i zabrał się za wycieranie blatu. Mężczyzna nazwany przez Popielskiego „Dziąsło” odezwał się, a w ciszy jego głos zabrzmiał potężnie.
– Bez obrazy, panie kumisarzu, ale my z pulicajim ni trzymamy sztamy. My ni chatraki. Nie będziemy jeść razym. Ani ja, ani Walerku, ani Alfonyk. My nie szpiki. Cóś pan chciał ode mni. No to słucham. A Walerku i Alfonyk bendu nas słuchać.
Popielski znał instytucję świadka przy nieformalnych rozmowach policji z podziemiem przestępczym. Takie rozmowy zawsze miały miejsce w zatłoczonej knajpie, a świadkami byli najbardziej tępi i pryncypialni bandyci, którzy nigdy nie kłamali swoim i którzy reagowali gwałtownie, gdy ktoś oskarżał ich o oszustwo. Oni byli gwarancją, iż rozmówca z półświatka nie jest konfidentem policji, i wszyscy im wierzyli.
– No dobrze. – Komisarz rozejrzał się po otaczających go napuchniętych i krościastych twarzach. – Ale świadkami mają być tylko ci dwaj obywatele. – I nagle wstał, obejrzał się i wrzasnął: – A nie cała knajpa! No co?! Mordy w talerze!
Nieprzychylny pomruk i syczenie przetoczyły się przez zadymione wnętrze. Popielski usiadł i wyjął z kieszonki w kamizelce srebrny zegarek. Otworzył kopertę i sprawdził godzinę. Jego organizm dawał, jak zawsze koło siódmej wieczór, niezawodny sygnał, że nadeszła pora obiadu. Nabił kotlet na widelec i najpierw go dobrze obejrzał, a potem odgryzł spory kęs. Knajpiane jedzenie miało jeden jedyny służebny cel – wysubtelnić smak wódki. Kucharz i barman zarazem, który w „Morskiej Grocie” ustawiał nad barem jajka w majonezie, zimną kiełbasę z równie zimną kapustą, śledzie, smażoną wieprzowinę i ogórki kiszone, nie dbał o modną nowoczesną dietetykę. Nie, on chciał jedynie uprzyjemnić przełknięcie alkoholu, choć wielu z gości tego nie rozumiało i piło bez żadnej zagryzki. Te wystawione na ladzie pod szklanymi pokrywami i zawsze nieświeże frykasy kojarzyły się Popielskiemu z dziewczynami stojącymi na Mostkach. Prostytutki tamtejsze też rzadko były zamawiane i nie były już pierwszej świeżości.
Nalał sobie stopkę wódki i przełknął ją, zagryzając ogórkiem. Po chwili w jego zębach zachrzęściła cienka panierka kotleta. Uwielbiał jedzenie w podłych knajpach, choć czasami groziło ono rozstrojem żołądka. Długo nie przełykał kęsów, by czuć smak mięsa. Wypił kolejny kieliszek i rozejrzał się po sali. Panował hałas, choć bardziej przytłumiony niż ten, który ucichł wraz z nadejściem komisarza. Złodzieje i bandyci nie mogą teraz poruszać swych codziennych tematów, pomyślał z rozbawieniem. Odgryzł pół kotleta i pochłonął go tym razem łapczywie.