Kiedy Felek zniknął, Popielski podszedł do worka, który leżał w sieni. Gdy wycierał o niego obcas, myślał o konsekwencjach dzisiejszego incydentu. Po pierwsze, był pewien, że bandyta kłamał, aby go udręczyć na oczach wszystkich. Po drugie, zdawał sobie sprawę, że – wyprowadzając Felka na zewnątrz – zasiewał wśród baciarów ziarno niepewności. Będą się zastanawiali: pękł Felek chojrak na podwórku czy nie? Odszczekał pulicajowi czy nie? Pojawi się wśród nich rysa, pęknięcie, a ci przedstawiciele prawa, którzy naruszają odwieczną solidarność baciarów, są przez nich szczególnie znienawidzeni.
Dziąsło wyszedł na zewnątrz, podał Popielskiemu płaszcz i odwrócony melonik. Komisarz spojrzał w głąb nakrycia głowy, aby sprawdzić, czy nikt nie napluł do środka przepięknego wyrobu skoczowskich kapeluszników. Nie było tam plwociny, lecz leżało świńskie ucho przebite gwoździem. Oznaczało ono szpicla, ale również gliniarza. A gwóźdź miał jednoznaczną wymowę.
– Powiedz, Felek, wszystkim – zbliżył twarz do spuchniętego nosa – że się nie boję, ale dziękuję za ostrzeżenie. I że następnym razem przyjdę tu z bańką nafty. I wypalę was wszystkich. – Pociągnął nosem. – Śmierdzisz. Myj się częściej, niechluju, nie bądź bydlęciem! Nocujesz w chlewie czy co?
Nagle poczuł ból w piersiach i skurcz przepony. To nie był atak serca. To była myśl o Ricie, siedzącej wśród cyrkowych atletów, bandytów i kurew. Paliła papierosy? Piła wódkę? Poszła za parawan? Do jej delikatnych nozdrzy dochodził smród, który wydzielał Dziąsło? Niemożliwe, pomyślał, przecież ten łotr zaprzeczył wszystkiemu! Powiedział, że obudził się późną nocą, a Rita nie spędziła jeszcze – chwała Bogu! – ani jednej nocy poza domem!
Odetchnął z ulgą, włożył płaszcz i melonik. Ruszył przez małe, ciemne podwórko, odprowadzany wzrokiem przez Felka Dziąsło. Kiwnął mu nawet głową na odchodne. Przyjął bandycki komunikat. To była w końcu sprawa honoru.
Lwów, poniedziałek 11 stycznia 1937 roku,
godzina dziesiąta wieczór
Rita Popielska, przebrana już w piżamę i szlafrok, siedziała w swoim pokoju przy biurku. Jasne światło, dochodzące spod zielonej umbry, padało na rozrzucone książki i zeszyty. Oświetlało podręcznik do ćwiczeń pol-sko-łacińskich, mały zeszyt zapisany słówkami z tegoż języka oraz szkolny wybór mów Cycerona z objaśnieniami w przypisach. Obok walał się podręcznik trygonometrii, cyrkiel i ekierka. Lampa oświetlała również otwartą szufladę, w której leżały dwie kartki, zapisane okrągłym dziewczęcym pismem i wydzielające słaby zapach perfum. Był to list od jej przyjaciółki, Jadzi Wajchendlerówny. Rita całą swoją uwagę poświęcała treści listu, który czytała dziś po raz setny. Wraz z każdą kolejną lekturą wzrastał jej niepokój.
Jestem pewna, kochana Rito, że kiedy wychodziłyśmy w czwartek wieczorem z tego okropnego miejsca, na Zamarstynowie, to widział nas znajomy mojego ojca, asenizator Szkowron, który obstalowuje u nas często czapki. Jechał dorożką, był chyba trochę pijany, ale nas widział. Boję się, że może on o wszystkim donieść mojemu ojcu. Musisz koniecznie porozmawiać z panną Deskur i błagać ją (a nawet czymś ją przekupić, brrr… jakie to okropne!), żeby przysięgała przed Twoim tatą, że byłaś w czwartek u niej na lekcjach! Ja już mam alibi. Tyka w razie czego potwierdzi, że pomagałam jej z francuskiego, dostała za to ode mnie całą blachę ciastek od Zalewskiego. Zjada je zresztą po kryjomu, bo co miałaby powiedzieć swojej mamie? Skąd taka bidosia jak Tyka miałaby forsę na ciastka od Zalewskiego? Jeśli tylko Twojej Hannie będziemy mogły zaufać, to wszystko dobrze się skończy. Przyznaj, moja kochana Rito, że warto było! Takiego świata i takich ludzi jeszcze nie widziałyśmy! To był prawdziwy dreszcz nieznanego!
Rita jeszcze raz zastanowiła się nad niebezpieczeństwem ze strony służącej, Hanny Półtoranos. Nie, pokręciła głową, ta poczciwa kobieta nie zdradzi nas! Ona mnie zbyt kocha i zna mnie od małego! Ileż to razy powierzałam jej różne tajemnice! Nie, ona nie powie papie, że poszłam do cyrku, i to bez szkolnego mundurka! A ciotka? Przecież jej nie było. Poszła na bridża do asesora Stańczaka. A w cyrku? No, cóż… Może i ktoś nas widział, ale zdążyłyśmy się wcześniej dobrze uszminkować i umalować, aż ta stara krowa w pierwszym rzędzie splunęła na nasz widok, bo wzięła nas za ladacznice! I nikt na pewno się nie domyślił, że te dwie młode umalowane kobiety to gimnazjalistki od Królowej Jadwigi! Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten przeklęty asenizator! Ale może był pijany i nic nie pamięta?
Drgnęła, kiedy doszedł do niej z przedpokoju chrzęst klucza przekręcanego w zamku. Szybko przysunęła się do biurka, zamykając szufladę. No tak, jest pewnie po dziesiątej i papa wrócił.
Z przedpokoju dobiegły znane odgłosy. Radosne powitanie ojca przez ciotkę. Tak radosne, że aż mdłe. Zawsze to samo! „Edwardzie! Można by wedle twoich przyzwyczajeń zegarki nastawiać! Hanna już śpi, ale zostawiła ci pieczeń na podkurek. Napijesz się herbaty? Jest gorąca i czeka na ciebie. A może teraz odgrzać ci pieczeń?” I znów przekomarzanie się ojca z ciotką. On pozornie zły na rosyjski obyczaj nastawiania samowaru, ona – roześmiana i zadowolona – krytykuje „austriackie gadanie” ojca. On zaraz się przebierze w bonżurkę, zdejmie muszkę, przyjdzie do pokoju córki, ucałuje ją w głowę i zapyta o szkolny dzień, a ona zawsze odpowie to samo: „Wszystko dobrze, papo!” A potem ojciec, uspokojony, że spełnił rodzicielski obowiązek, że poświęcił jej całą minutę ze swojego pracowitego dnia, usiądzie z ciotką Lodzią w salonie i zaczną rozmawiać po niemiecku, aby ona, Rita, nie rozumiała, o czym mówią. Będzie pewnie opowiadał o jakichś strasznych historiach z przedmieść, nieświadom, że jego córka też zna te tajemnicze i złowrogie miejsca! I będą pewnie co chwila rzucać tymi przeklętymi łacińskimi przysłowiami!
Przypuszczenia Rity spełniły się tylko częściowo. Ojciec rzeczywiście trochę się poprzekomarzał z ciotką Lodzią, ale trwało to bardzo krótko i za chwilę był już w jej pokoju, przebrany w bonżurkę. Nie pocałował jej jednak i nie zapytał, co się dziś wydarzyło w szkole.
– Dobry wieczór, Rito – powiedział i usiadł na drugim krześle.
– Dobry wieczór, tatku – odparła nieco zaniepokojona jego nietypowym zachowaniem.
Ojciec patrzył na nią przez chwilę dziwnym wzrokiem, a potem zaczął się przyglądać różnym drobiazgom w jej pokoju: fotosom gwiazd kina, pluszowemu misiowi, którego znalazła pod choinką, kiedy miała trzy lata i od tego czasu gorąco ukochała, zasuszonym kwiatkom, wiszącym na szufladkach sekretarzyka, muszlom zebranym na plaży we Władysławowie, i pudełku po czekoladkach, wypełnionemu przez karteczki z cytatami. Jego łysa głowa przypominała jej głowę atlety, który kilka dni temu najwyraźniej ją adorował. Ojciec jednak nie miał tak zdeformowanych uszu jak tamten. Spojrzała na jego dłoń ozdobioną sygnetem z jakimś kabalistycznym znakiem. I nie miał takich potężnych i brudnych łap jak tamten. Dłonie ojca były mocne, zadbane i zakończone wypukłymi nieco paznokciami. To spostrzeżenie wywołało u niej jakieś ciepło w piersi. Wstała, podeszła do ojca i bez słowa pocałowała go w czoło. Doszła ją woń alkoholu, wody kolońskiej i tytoniu. Kiedy usiadła z powrotem przy biurku, widziała, że zmienił się na twarzy.
Dzisiaj byłem na zebraniu Polskiego Towarzystwa Filologicznego – powiedział cicho ojciec. – I spotkałem tam profesora Sedlaczka.