Выбрать главу

Lwów, środa 13 stycznia 1937 roku,

godzina druga po południu

Naczelnik Urzędu Śledczego, podinspektor Marian Zubik, nie lubił komisarza Edwarda Popielskiego z kilku powodów. Osoba podwładnego przypominała Zubikowi o błędach i brakach jego samego. Maniery arystokraty i tajemniczy sygnet drażniły Zubika, który miał skłonność do prostego ubioru i nieskomplikowanych zachowań. Słyszał wprawdzie, że Popielski potrafi być gwałtowny i ordynarny jak furman, ale on sam nigdy tego nie doświadczył. Popielskiego studia matematyczne i filologiczne w Wiedniu, wprawdzie nieukończone, boleśnie obnażały niekompletną edukację Zubika, który wyleciał z gimnazjum w Chyrowie po niezaliczeniu szóstej klasy, i to przez łacinę, którą jego podwładny nieustannie i nadmiernie się popisywał. Nienaganna, choć nieco dandysowata, elegancja komisarza przypominała Zubikowi o jego rozczłapanych, rzadko pastowanych butach i za ciasnym garniturze. Drażniła go nawet ostentacja, z jaką Popielski obnosił swoją gładko wygoloną głowę, podczas gdy on rozpaczliwie starał się ukryć łysinę, zaczesując włosy znad ucha na czubek głowy. A teraz, kiedy Popielski referował mu rozmowę z tym niemieckim policjantem z Wrocławia, irytował go swoimi okularami – tak ciemnymi, że nie było zza nich widać jego oczu. Zubik wielokrotnie chciał przywołać do porządku swojego podwładnego, ale ten był bezkarny. Pracował, kiedy chciał, w godzinach służby chodził na wywiadówki, załatwiał inne swoje sprawy i mimo to cieszył się poparciem samego szefa, komendanta Władysława Goździewskiego!

– No i co, panie Popielski? – mruknął Zubik. – Co pan tak umilkł?

– Czy mogę prosić pana inspektora o zgodę na przysłonięcie okna? – Popielski z niepokojem wpatrywał się w intensywne styczniowe słońce, które ostro rzeźbiło kontury biblioteki Politechniki, widocznej z okna komendy policji. – Pan inspektor wie, że to mi szkodzi.

– Wyrażam zgodę. – Zubik podpisał jakiś dokument przyniesiony przez sekretarkę i spojrzał niechętnie na Popielskiego, który zasłaniał okno. – No i co dalej z tym dyrektorem kryminalnym, jak mu tam?

– Mock.

– Więc co było dalej, jak ten pan Mock już wiedział, że ten niby-pederasta przyjechał z tą zamordowaną ze Lwowa do Wrocławia?

– Mock pojechał do Chebzia na przejście graniczne i znalazł funkcjonariuszy, którzy pełnili służbę w sylwestra. Celnik zeznał, że tego dnia sprawdzał paszport dziewczynie posiadającej bilet ze Lwowa do Wrocławia. Dziewczyna jechała w salonce wraz z, jak to powiedział nieco ironicznie mój rozmówca, bardzo ślicznym młodzieńcem, którego zresztą celnik dobrze znał z widzenia.

– Niemiecki celnik znał dobrze z widzenia polskiego chłopaka ze Lwowa? – zapytał ze zdziwieniem Zubik, przycinając cygaro.

– Nie powiedziałem, że chłopak był ze Lwowa, ale pan inspektor ma świetną intuicję. – Popielski rozparł się na krześle i uśmiechnął się kącikami ust. – Tak, znał go z widzenia, ponieważ ten chłopak ze Lwowa jeździł kilka razy w roku do Wrocławia. Zawsze w salonce. Z dziewczyną jechał po raz pierwszy. Zwykle towarzyszyli mu Niemcy, dużo starsi od niego mężczyźni, którzy dosiadali się do salonki na granicy, właśnie w Chebziu. Mock przesłuchał też kolejarzy. Jeden z nich dobrze pamięta tego młodzieńca stąd, że bardzo często wracał on do Lwowa tym samym pociągiem, którym przyjechał do Wrocławia. W drodze powrotnej nikt mu nie towarzyszył. Ponieważ ten pociąg wyjeżdża rano następnego dnia, no to ten młodzieniec nocował we Wrocławiu, a potem wracał. Wygląda, według Niemców, na Cygana…

– Co ci Niemcy wiedzą?! To mógł być Cygan, Ormianin, Gruzin, Żyd… Ale nosi on jakieś nazwisko, ten Cygan? Powiedział panu ten Prusak? – Zubik strzepnął popiół do potężnej popielnicy.

– Tak. Celnicy zapisywali je w swych raportach… Zresztą z potwornymi błędami.

– No i?

– Nazywa się Alfons Trębaszczkiewicz…

– No to nic dziwnego, że z błędami… Dziwne nazwisko jak na Cygana… No i co, panie Popielski? Jest u nas taki Trębaszczykiewicz?

– Trębaszczkiewicz. Sprawdziłem to wczoraj u nas i w urzędzie stanu cywilnego. – Popielski odkaszlnął. Nie znosił cygar „Patria”, palonych przez Zubika. – Nie ma człowieka o takim nazwisku. Wczoraj wysłałem telegram do Warszawy. Oto odpowiedź, którą przed chwilą odebrałem z uroczych rączek panny Zosi.

Położył telegram na biurku Zubika. Ten długo czytał jedną linijkę tekstu.

– No tak. – Zdjął okulary i rzekł w zamyśleniu: – Jest tylko jeden w całej Polsce Alfons Trębaszczkiewicz… W Poznaniu… Mistrz krawiecki.

– Paszport był sfałszowany, panie inspektorze, i tak wczoraj powiedziałem przez telefon Mockowi. Bo on mnie prosił jedynie o ustalenie nazwiska. Ale po chwili poprosił również o znalezienie we Lwowie pederasty wyglądającego na Cygana. Wtedy coś mnie tknęło. Mam dobrą intuicję, podobnie jak pan inspektor. Powiedziałem, że nie będę nikogo szukać, chyba że Mock wyjawi mi okoliczności tej sprawy. Długo milczał, ale w końcu wszystko opowiedział. Na dziewczynie, która jechała z tym Cyganem, dokonano potwornej zbrodni. Miała na imię Anna, tak ją zapisał portier w hotelu…

– Ładne porządki w tych Niemczech – sapnął Zubik. – Do ksiąg hotelowych wpisują tylko imiona… Coś takiego!

– Ten hotel to jakaś spelunka, zakamuflowany zamtuz, panie inspektorze. No zatem, proszę się teraz mocno trzymać rękami stołu, bo to, co powiem, będzie…

– No dobra! Mów pan! – Zubik nie czekał, aż Popielski użyje jakiegoś wyszukanego przymiotnika.

– Dziewczyna została zgwałcona i miała wygryziony, wyżarty policzek! I przed gwałtem była dziewicą.

– O, do jasnej cholery! – Zubik nie wytrzymał i zaklął przy podwładnym, czego nigdy wcześniej nie robił. – To też się stało w hotelu…

– Tak, to wygląda jak sprawa Minotaura – powiedział Popielski i umilkł.

W gabinecie naczelnika zapadła cisza. Popielski zdjął okulary, chuchnął w szkła i wytarł je białą chusteczką z wyszytym przez Lodzie tajemniczym znakiem, takim, jaki widniał na jego sygnecie. Zubik odchylił swe potężne ciało na krześle i założył ręce za szyję. Za oknem zazgrzytał tramwaj, cygaro dopalało się w popielnicy.

Obaj przypominali sobie dobrze sprawę sprzed dwóch lat, o której pisały wszystkie gazety w Polsce i której nierozwiązanie ściągnęło odium na lwowską policję. Lato, roku 1935. W odstępie kilku dni znaleziono dwie martwe i zgwałcone dziewczyny. Obie miały wygryzione twarze. Jedna miała lat szesnaście, druga – osiemnaście. Jedną znaleziono w hotelu Frankla w Mościskach, drugą – w hotelu „Europa” w Drohobyczu. W obu wypadkach meldowano dziewczyny na podstawie podanych przez nie nazwisk i więcej nie zawracano sobie nimi głowy. Panny twierdziły, że spóźniły się na pociąg i muszą przenocować.

Oba nazwiska okazały się fałszywe. Nikt nigdy nie zidentyfikował ofiar, mimo iż medyk sądowy z uniwersytetu, doktor Iwan Pidhirny, okazał się niezwykle zdolnym rekonstruktorem twarzy. Pochowano je na koszt państwa. Przez pół roku lwowska policja – w tajnym porozumieniu z baciarami – szukała Minotaura, które to przezwisko wymyślił nie kto inny, lecz Popielski. Wszyscy tropili potwora, jedzącego i gwałcącego dziewice. Nie pomogły dyskusyjne metody hipnotyczne Popielskiego i kontakty z jasnowidzem. Wszystko nadaremnie.

– No i? – Zubik przerwał ciszę i rozgniótł cygaro, które przypominało teraz Popielskiemu ogromnego, zdeptanego karakona.

– No i powiedziałem Mockowi, że to nasza sprawa, i poprosiłem go o przesłanie mi wszystkich akt.