– A on?
– A on – Popielski się uśmiechnął – zachował się tak, jak ja bym się zachował na jego miejscu.
– Znaczy?
– Powiedział, żebym zapomniał o tej rozmowie i pędził, gdzie pieprz rośnie.
Zubik zerwał się z krzesła i zaczął krążyć wokół stołu jak zwierzę. Stał się purpurowy, a jego szyja rozrosła się o dwa numery.
– Co on sobie wyobraża, ten Prusak! – wrzasnął. – To jest moja sprawa! To jest nasza sprawa! – Podniósł słuchawkę. – Panno Zosiu, proszę mnie umówić z komendantem na rozmowę, jak najszybciej! A pan – zwrócił się do Popielskiego – niech natychmiast napisze notatkę z tej rozmowy! Bardzo dokładną! I po polsku. I niech pan przetłumaczy to, co do pana powiedział na końcu.
Żeby pan zmykał, co? A to Szwab jakiś!
– Nie mogę tego przetłumaczyć – odpowiedział Popielski.
– A to niby dlaczego?! – Zubik poluzował kołnierzyk, a jego twarz omal nie pękła.
– Bo to niecenzuralne. – Popielski znów się uśmiechnął. – On do mnie powiedział dokładnie to, co ja bym powiedział na jego miejscu. Powiedział: „Mam cię w dupie, ty Austriaku!”
Zubik stanął jak wryty. Jeszcze nigdy nie słyszał klnącego Popielskiego. Był tak zdumiony, że otworzył usta.
– Panie Popielski, co pan mówi? On tak wulgarnie do pana? Dyrektor kryminalny? Dlaczego „Austriaku”? A pan co na to?
– Mam chyba akcent austriacki. A co ja na to? A ja na to: „Mam cię w dupie, ty Prusaku!”
Breslau, poniedziałek 18 stycznia 1937 roku,
godzina siódma rano
Mock wraz z wiekiem wstawał coraz wcześniej. Może wynikało to stąd, że nie prowadził już tak intensywnego życia nocnego jak choćby dwa, trzy lata temu? Za usilną namową lekarza pil coraz mniej alkoholu i bardzo rzadko bywał w salonie madame le Goef w „Nadślężańskim zameczku”, w podwrocławskim Opperau, gdzie niegdyś w piątki zawsze znajdował wielkie ukontentowanie w ramionach dwóch dziewcząt jednocześnie. Teraz, jeśli już tam zaglądał, to może trzy razy w roku i bardzo często wychodził stamtąd, nie skorzystawszy z damskich wdzięków. Spowodowane to było w dużej mierze nie tyle osłabieniem jego potrzeb i podniet życiowych, ile raczej poczuciem obcości w progach tego ekskluzywnego przybytku. Niegdyś, kiedy był ważnym funkcjonariuszem prezydium policji, bywał tam serdecznie witany, a młode damy, na które padł jego wybór, niezwykle angażowały się w swoją pracę, a przy tym prawiły mu nieustannie komplementy, zachwycone jego kulturą osobistą i dobrymi manierami. On zaś oprócz kompetencji zawodowych wymagał od nich tylko jednego – umiejętności gry w szachy, która to gra od zawsze poprzedzała jego erotyczne ekscesy w „Nadślężańskim zameczku”. Od madame zaś oczekiwał tylko atmosfery dyskrecji i rezerwowania dla niego w piątkowe wieczory wygodnego apartamentu, gdzie mógł jeść, pić, grać w szachy i zapomnieć o całym świecie w ramionach kapłanek Isztar. Niestety, wszystko zmieniło się w momencie, kiedy zdezerterował z policji kryminalnej do abwery. Madame le Goef, zrozumiawszy, że Mock nie jest już tak potężny i wiele mogący jak niegdyś, przestała być usłużna i miła, najładniejsze dziewczęta coraz częściej były zarezerwowane dla wysokich oficerów SS, a sił męskich kapitana nie wzmagały również ukryte w ścianach wizjery, o których doskonale wiedział i które nie raz, nie dwa pozwalały mu, gdy pracował w policji, tego i owego chwycić w imadło szantażu. Postanowił zatem zrezygnować z usług madame. Nie miał też żadnej stałej kochanki, bo ostatnimi czasy trafiał na ogół na kobiety, których kiepskie udawanie zaangażowania miłosnego było dla niego oczywiste od pierwszej chwili. Nie był wprawdzie idealistą i nie wierzył, że jakaś dwudziesto- czy trzydziestoparolatka zakocha się w nim, czyli – według Platona – mężczyźnie stojącym na progu starości, ale lubił pewną grę pozorów. Mock nie prowadził zatem tak wyczerpującego życia nocnego jak jeszcze niedawno, a jego poranki coraz rzadziej były zaprawione kacem. Wstawał codziennie o szóstej rano, spacerował z ukochanym Argosem brzegiem fosy staromiejskiej, kupował „Breslauer Neueste Nachrichten”, a potem spożywał w domu ogromne śniadanie, które nie dopuszczało głodu czasami aż do kolacji.
Szef gestapo w Breslau, abstynent i wegetarianin, dyrektor kryminalny Erich Kraus, nie wiedział, iż w Mocku nastąpiła taka zmiana. Wyznaczając spotkanie na siódmą rano, bez konsultacji terminu z von Hardenburgiem, chciał upokorzyć Mocka, którego szczerze i z wzajemnością nienawidził. Lecz zamiast skacowanego jegomościa z przekrwionymi oczami, otyłego dandysa, pachnącego jeszcze dymem cygar i perfumami niezliczonych kochanek, widział teraz przed sobą zdrowego mężczyznę o sporej, ale wcale nie nadmiernej tuszy, pachnącego mrozem, wiatrem i drogą wodą kolońską.
– Proszę nie strzepywać papierosa do palmy – dyszkant Krausa stał się jeszcze cieńszy.
– Przepraszam, Herr SS-Sturmbannführer. – Mock uśmiechnął się drwiąco, wiedząc, że zadaje dwa ciosy na raz. – Ale u pana nie ma popielniczki.
Kraus nie dał się sprowokować użyciem przez Mocka tytułu SS zamiast oficjalnego policyjnego, „dyrektor kryminalny”. Wiedział doskonale, że tego zwyczaju nigdy nie zaszczepi u starego, upartego policjanta, dla którego czymś niepojętym i hańbiącym było, by policja polityczna używała tytułów policji kryminalnej. Drugi cios – palenie papierosa wbrew wyraźnemu zakazowi wiszącemu na ścianie jego gabinetu – był celny.
– To proszę zgasić tego cuchnącego peta! – wrzasnął Kraus.
– Tak jest – odparł Mock i wsunął papierosa w ziemię wypełniającą doniczkę wielkiej palmy.
Kraus założył ręce do tyłu i przeszedł się po gabinecie wyraźnie uspokojony. Znienacka odwrócił się na pięcie i stanął w rozkroku przed Mockiem.
– Jak tam współpraca z nadsekretarzem kryminalnym Seuffertem?
– Czy po to mnie pan tu wezwał, aby zapytać o pańskiego Seufferta?
– A jak współpraca z prezydium policji w Lemberg? -Kraus uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Przecież pan wie, Herr Sturmbannführer. Odmówiono mi współpracy.
– Bo pan ordynarnie potraktował ich komisarza. – Kraus wciąż się uśmiechał. – No i zresztą dobrze, kapitanie Mock. Z góry na słowiańskie bydlę! Postępuje pan jak dobry członek NSDAP, którym pan jeszcze wprawdzie nie jest, ale chyba niedługo… Co, Mock?
– Lubi pan niedomówienia, Herr Sturmbannführer. – Mock poczuł, że Kraus zaczyna go wyprowadzać z równowagi, i postanowił zagrać na wielkopańskich i intelektualnych kompleksach plebejusza z Frankenstein. -Niedomówienia albo słowne elipsy. Pańska wypowiedź „jak tam współpraca” winna brzmieć: „jak się układa współpraca”, a to ostatnie „chyba niedługo”, co właściwie znaczy? „Chyba niedługo pan nim będzie”, w domyśle „członkiem NSDAP”? Czy możemy używać nie elips, ale zdań z normalnym podmiotem i orzeczeniem?
Kraus odwrócił się od Mocka i podszedł do biurka. Usiadł wolno za szerokim i lśniącym blatem. Udawał spokojnego, lecz jego prawdziwy nastrój zdradzała gruba żyła na czole, która pojawiła się po słowach Mocka.
– Panu się tylko zdaje, Mock, że jest pan podwładnym pułkownika von Hardenburga – syczał cicho Kraus. – Ale naprawdę to nikt nie może pana przede mną ochronić. Wezwałem pana na siódmą rano i co widzimy? Mock przybiega w te pędy. Grzecznie, punktualnie, mimo że wczoraj popił, pochędożył… Jest pan całkiem w mojej dyspozycji…
– Mówi się „do mojej dyspozycji”, Herr Sturmbannführer
– No i ładnie, ładnie… – Kraus zacisnął palce. – Od rana taki przekorny… Kac, co, Mock? Kac męczy! Ale do rzeczy. Tak naprawdę należy pan do mnie i nigdy się pan ode mnie nie uwolni. Na przykład… O, no to, proszę. – Kraus założył okulary i zaczął przeglądać teczkę leżącą na stole. – Tak, mam tu zadanie wprost dla pana… Idealne dla pana…