Выбрать главу

– Ja nikogo tu nie wpuszczam, panie komisarzu. – Źrebik zrobił urażoną minę. – Nikogo obcego! Jestem stary feldfebel i słucham zwierzchności!

– To bardzo dobrze, to się chwali. – Wyciągnął do pedla prawicę. – Niech uścisnę rękę tak dobrego funkcjonariusza państwowego. Ja jestem też niejako pańską zwierzchnością. Ale łagodną i wyrozumiałą…

Źrebik aż pokraśniał z zadowolenia, kiedy podawał rękę Grabskiemu, a ten szykował się do zadania trudniejszych pytań.

– No niech mi pan powie jedną rzecz. Przecież to są młodzi mężczyźni, oni potrzebują kobiecego towarzystwa, wie pan, ja w ich wieku to dnia nie mogłem wytrzymać, żeby… No wie pan…

– Panie komisarzu, myśmy to takiego w wojsku mieli, za kowala robił w Sanoku, co jak rano wstawał, to wiaderku z wodą mógł na zbóju nosić! Tak mu stał!

– No widzi pan. – Grabski roześmiał się szczerze. -Myśmy wszyscy tacy… Z niewiastami trudno, ale bez nich jeszcze gorzej…

– Ja tu zawszy mojej Mani mówię…

– No widzi pan… A tutaj te chłopaki… Żaden z nich na dziunie nie wyskoczy, bo może go nie stać, bo za drogie, prawda, panie Źrebik?

– Ni zichyr. Jedna dziunia kosztuji tyli, co niektórzy czasym na miesiąc maju…

– No to co? Zdarza się chyba, że oni… Wie pan, co mam na myśli… Muszą sobie ulżyć…

– A zdarza, si zdarza – westchnął pedel. – Nieraz to taki kolejki do wychodka, że aż strach, bo jedyn taki owaki zajął kibel na dłużyj… Nu to co un tam robi, jak nie wali kapucyna…

Aspirant przez chwilę się zastanawiał, czy zadając najważniejsze pytanie, nie odwołać się do doświadczeń wojskowych rozmówcy. Uznał jednak, że wprowadzenie typu: „Panie Źrebik, zna pan życie, no to ja pana zapytam wprost…”, może urazić starego, jeśli poczułby się posądzony o skłonności pederastyczne.

– A zdarzało się, żeby wzajemnie sobie robili zadość? – Grabski zadał najważniejsze pytanie bez wstępów. – To się rzadko zdarza, ale się zdarza…

Źrebik ku zaskoczeniu Grabskiego nie żachnął się wcale ani nie zapałał świętym oburzeniem. Jedynie ściszył trochę głos.

– A był tu taki. – Pedel spojrzał uważnie na policjanta spod nastroszonych brwi. – Wyjątkowo na kulegów zajadły. Tu nie Rusin, to rychtyg nasz ze Zdołbunowa. Syn… Żal to mówić, ali to syn pulicaja. Nocą na stryszku chodził i namawiał młodych ze sobu chodzić… On jedyn, inszego nie pamiętam.

– Jak się nazywa ten wychowanek? Ile ma lat? I co teraz robi?

– A to ja już muszy sprawdzić – powiedział pedel i wyciągnął zatłuszczony zeszyt. Poprzewracał kartki i jedną z nich przygwoździł żółtym od nikotyny palcem. – On, mam tegu… Zając Antoni, rocznik dziesiąty…

– Tysiąc dziewięćset dziesiąty, tak? No to ma teraz dwadzieścia siedem lat.

– Tak, tak by to było.

– A co robi, gdzie pracuje?

– Tego to nie wim. Studiował prawo, taki syn, i gdzieś się wyprowadził. Z pięć lat będzi. Nic więcej nie wim.

– A jak on wyglądał?

– A nieduże to było, ale silne, żylaste…

– Brunet, blondyn…

– A czarny…

– Ładny był?

– A bo ja wim? – Źrebik się zamyślił. – Czy to ja wim, kiedy jedyn z drugim ładny czy brzydki?

Grabski, kiedy już znalazł się na odśnieżonym chodniku, świeżo posypanym piaskiem, poczuł dawno nie-odczuwany dreszcz emocji i zrozumiał, że jego żal za archiwaliami jest śmieszny i niewytłumaczalny.

Lwów, środa 27 stycznia 1937 roku,

południe

Aspirant Herman Kacnelson nie był zachwycony zadaniem, jakie otrzymał. Wiele już razy próbował wytłumaczyć naczelnikowi Zubikowi, że sam fakt żydowskiego pochodzenia nie predestynuje go bynajmniej do pracy – jak to mawiał jego szef – „na odcinku mniejszości narodowe”. Kacnelson pochodził z dawno zasymilowanej żydowskiej rodziny, której przedstawiciele od dwóch pokoleń byli lwowskimi prawnikami. Ich stosunek do religii mojżeszowej był – delikatnie mówiąc – dość oziębły, podczas gdy do socjalizmu i niepodległości Polski – wręcz entuzjastyczny. Kacnelsonowie mówili wyłącznie po polsku i nosili tylko polskie imiona. On sam otrzymał wyjątkowe w rodzinie imię „Herman” na pamiątkę po pewnym austriackim oficerze, który pod Sadową uratował życie jego dziadkowi i którego portret wisiał w ich salonie obok portretu najjaśniejszego pana, Franciszka Józefa. Imię „Herman” było zresztą bardzo rozpowszechnione wśród polskich Żydów i aspirant z tego właśnie powodu szczerze go nienawidził, gdyż uważał je za nieznośne piętno żydowskie, za niepotrzebny balast, niegodny nowoczesnego człowieka, który sam decyduje o swojej przynależności narodowej. Nie mógł go jednak zmienić w obawie przed wydziedziczeniem, bo właśnie tak pewnie zareagowałby jego ojciec, gdyby dowiedział się o takim pomyśle. Nic zatem dziwnego, że zadania „narodowościowe”, przydzielane zasymilowanemu aspirantowi przez naczelnika, ten wykonywał niechętnie i czekał na lepsze czasy, kiedy jego szefem zostanie – w co głęboko wierzył – komisarz Edward Popielski, który doceniał jego talent śledczy, a nie dbał o pochodzenie narodowe.

Rozmowy z przedstawicielami religijnych środowisk żydowskich, w których pieczy leżały bursy, napawały go niechęcią. Widząc brudne salki modlitw przy synagogach, chłopców kiwających się w chederowych ławkach, wyświechtane chałaty i jarmułki starozakonnych oraz peruki pobożnych Żydówek, słuchając wywodów w nieznanym mu jidysz, czuł, że się cofa w mrok nieznanego świata, a jego logiczny i racjonalny umysł, wyćwiczony na nieukończonych studiach politechnicznych, zalewają męty jakichś odwiecznych zabobonów.

Z ulgą zatem odhaczył w swym policyjnym notesie wszystkie instytucje religijne, oferujące niezamożnej młodzieży mojżeszowej dach, wikt i opierunek. Było ich raptem kilka i wszędzie na swoje pytania uzyskiwał podobne negatywne odpowiedzi. Nikt ze zwierzchności sierocińców żydowskich nie chciał nawet słyszeć o tym, że w ich internacie mógłby się znajdować jakiś meszuge, który popełniałby grzech Onana lub – nie daj Boże! – sodomitów. Herman Kacnelson – mimo braku jakiegokolwiek tropu – odetchnął z ulgą, odprawił swojego dalekiego kuzyna, którego zatrudniał jako tłumacza z jidysz, i udał się do świeckich żydowskich zakładów wychowawczo-noclegowych.

Pierwszym z nich był Dom Sierot Żydowskich przy placu Strzeleckim. Po dłuższej chwili został dopuszczony przed oblicze jego dyrektora, pana Wolfa Tyśminicera. Policjant przedstawił się, wyjął notes i ołówek, po czym z ciężkim westchnieniem rozpoczął kolejne przesłuchanie. Zadał kilka pytań i poczuł, że jego tętno zaczyna żwawiej bić. Po kwadransie rozmowy Herman Kacnelson przestał przeklinać inspektora Mariana Zubika za to, że ten przydziela mu wyłącznie „żydowskie zadania”.

Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,

godzina dziewiąta wieczór

Aspirant Stefan Cygan wraz z dyrektorem restauracji i dancing-klubu „Bagatela”, Wasylem Pohorylcem, szedł labiryntem wąskich korytarzyków, jakie znajdowały się na tyłach tego znakomitego i znanego lwowskiego lokalu. Za nimi dreptali Czuchna i Grawadze. Nie mógł ich zostawić na zewnątrz w obawie, by któryś nie zatelefonował na zaplecze do „dziewuszek” i nie ustalił szybko wspólnej wersji. Wszyscy czterej zatrzymali się przed drzwiami z napisem „Garderoba”, których górny róg był ozdobiony kwiatkiem z bibuły.

– To tutaj – powiedział dyrektor Pohorylec. – Wraz z innym tancerkami przebierają się tu panna Stefcia i panna Tunia z naszej rewii. Ale usilnie upraszam pana aspiranta o pośpiech. Obie panny zaraz występują na scenie! A teraz niech sam pan aspirant spojrzy, jakie u nas tańczą śliczne dziewczyny. Może to zachęci pana aspiranta do odwiedzenia naszego lokalu? Nigdy pana aspiranta u nas nie widziałem!