Выбрать главу

– Po co? – zapytał Zubik.

– Podejrzany odznacza się kobiecą urodą, tak? – Kac-nelson spojrzał przeciągle na naczelnika. – Gdyby miał brodę, to chyba nie zostałby we Wrocławiu porównany do kobiety, prawda?

– No i co się stało z tą brodą – dopytywał się Mock. -Urwał mu pan tę brodę?

– Coś się stało. Z moją twarzą. – Kacnelson dotknął swojego policzka, na którym widniał duży siniec. – Nie chciałem panom wyjaśniać, kiedy panowie dzisiaj pytali o siniak, bo panowie wiedzą, jak lubię niespodzianki. – Uśmiechnął się cierpko. – A zatem kiedy pociągnąłem Dreschera za jak najbardziej prawdziwą brodę, rzucił się na mnie jakiś drab, jego przyjaciel, który myślał, że chcę tancerzowi zrobić krzywdę. I dostałem fangę pod oko.

– A gdzie jest ten przyjaciel i jak się nazywa? – zapytał Mock.

– Nie wiem. – Kacnelson pogardliwie wzruszył ramionami. – Uciekł, a ja nie mogłem go zatrzymać. Akurat tego dnia nie wziąłem ze sobą broni.

Mock po każdym wygłoszonym dziś raporcie czerwieniał coraz mocniej, osobliwie na karku, a po wypowiedzi Kacnelsona jego szyja nabrała koloru purpury. Wyciągnął w górę krótkopalczastą dłoń – sygnet z onyksem błysnął – i spojrzał w oczy Zubikowi.

Bardzo proszę. – Naczelnik skinął głową. – Udzielam panu głosu!

– Dziękuję, panie inspektorze. – Mock wstał i rozejrzał się po zebranych. – Nie chciałbym panów urazić, ale żałuję, że nie ma z nami komisarza Popielskiego. Mam coś ważnego do powiedzenia, a on by to dobrze przetłumaczył…

– Nie ma go – powiedział Zubik z irytacją – bo dla niego jest za wcześnie. Świeci dziś słońce. Mógłby ulec atakowi choroby, której nikt nigdy nie widział…

– O, przepraszam pana naczelnika. – Zaremba zerwał się z krzesła. – Ja widziałem i zaręczam…

– Panowie! – przerwał mu Mock. – Przepraszam, że się wtrącam, ale nie czas na kłótnie. Czy pozwolą panowie, że wygłoszę kilka uwag krytycznych o panów pracy?

– Proszę! – Zubik obrócił się gniewnie w stronę Mocka, omal nie zrzucając z biurka przepełnionej popielnicy.

– Po pierwsze – Mock mówił już spokojnie – wszyscy z panów prowadzą samodzielne działania, a powinno się chodzić we dwóch! To policyjny elementarz! Pan Kacnelson został zaatakowany. A co by było, gdyby ten Drescher był rzeczywiście mordercą? Uciekłby razem ze swoim obrońcą, a policjant leżałby nieprzytomny gdzieś w kącie sali. Po drugie – nabrał tchu – panowie są zbyt łatwowierni i przepraszam, zbyt naiwni. Jak można iść do podejrzanego i nie wiedzieć, ani kim on dokładnie jest, ani jakie ma słabości, ani jak go można przycisnąć, by do wszystkiego się przyznał! Zaoszczędziliby panowie mnóstwo czasu, gdyby wypytali świadków o wygląd podejrzanego, czy jest chudy, czy gruby, czy ma brodę, czy też nie…

– Proszę nas nie pouczać! – warknął Zubik. – Co to znaczy „przycisnąć”? Szantażować? My nie stosujemy szantażu wobec przesłuchiwanych, my działamy zgodnie z prawem! To, co pan nam proponuje, to są jakieś… To są jakieś… Tortury – przypomniał sobie niemieckie słowo. I powiedział z naciskiem: – To są metody faszystowskie, może dobre w Niemczech, ale nie u nas, rozumie pan, szanowny panie dyrektorze kryminalny?

Zanim Mock zdołał ochłonąć i zebrać myśli po ostrej ripoście, uchyliły się drzwi i do gabinetu weszła panna Zosia. Jej widok i łagodny uśmiech podziałały kojąco na wszystkich mężczyzn. Zubik obciągnął kamizelkę na wydatnym brzuchu, Zaremba zaczął przewracać oczami, Grabski oderwał się od notatek, Kacnelson przestał masować policzek, a Mock zapomniał w jednej chwili o tym, że nie wprost został nazwany „faszystą”.

– Pukałam – powiedziała sekretarka – ale panowie byli chyba zbyt zaabsorbowani naradą i nie słyszeli. Mam ważny telegram z Katowic. Właśnie go rozszyfrowali.

– Proszę przeczytać, panno Zosiu. – Zubik przybrał władczą pozę. – A pan, panie Zaremba, niech przetłumaczy wszystko naszemu szanownemu gościowi!

– W zakładzie dla obłąkanych w Rybniku, stop, kobieta pogryziona na twarzy przez psa, stop, Maria Szynok, lat dwadzieścia, stop, twierdzi, że pogryzł ją jakiś hrabia – panna Zosia odczytała treść depeszy i spojrzała na obecnych.

– Dziękujemy pani. – Zubik nie krył rozczarowania, kiedy odbierał od sekretarki druk z podpisem policyjnego deszyfranta. – No i co, moi panowie? – Obrócił się do policjantów, kiedy już wyszła. – Który z panów ma ochotę pojechać na Śląsk, przesłuchać chorą psychicznie kobietę i dowiedzieć się, czy ugryzł ją hrabia, czy tygrys? Może pan chciałby, panie dyrektorze kryminalny Mock? Stamtąd jest tak blisko do Wrocławia…

– Nie wypędzi mnie pan stąd – odparł Mock przez zaciśnięte zęby i oparł się pięściami o blat biurka Zubika – dopóki nie znajdę tej świni! A pojadę do Katowic, bo ja nie lekceważę żadnego tropu, rozumie pan, wielce szanowny i wielce moralny panie inspektorze?

– Powinien pan powiedzieć „znajdziemy”, a nie „znajdę”! – Zubik wstał i również oparł pięści o biurko. – To nie jest pańska prywatna sprawa!

Żuchwy obu policjantów ruszały się, jakby młócili w ustach przekleństwa i obelgi. Obaj wyglądali jak goryle, które szykują się do ataku. Trwali w tej pozie dobre piętnaście sekund. Ani jeden, ani drugi nie mrugnął nawet okiem. Zapadła ciężka cisza.

Pierwszy ustąpił Mock. Odszedł od stołu, włożył płaszcz i melonik, po czym powiedział bardzo powoli:

– Tak, ma pan rację. Powinienem był użyć liczby mnogiej. „Znajdziemy” tę świnię. Ale to „znajdziemy” dotyczy mnie i jeszcze kogoś. Żadnego z panów tu obecnych! Z tym kimś znajdziemy we dwóch tego potwora i przyniesiemy tu jego głowę. Per fas et nefas. Wie pan, co to znaczy? Wnioskując z pana miny, sadzę, że pan nie wie. Ale ten ktoś będzie wiedział, bo zna łacinę.

Powiedziawszy to, Mock wyszedł z gabinetu naczelnika.

Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,

godzina pierwsza po południu

Na stole w zaciemnionym salonie stała patera z dużymi kawałkami sernika i makowca, a obok niej talerze z sałatką jarzynową, sztangielkami, przyozdobionymi grubą solą i kminkiem, i ze śledziami, owijającymi połówki jajek. Określenie poczciwej Hanny Półtoranos: „śledzie z beczki”, od lat co piątek korygował Edward Popielski, mówiąc: „Zawsze myślałem, że śledzie są z morza”. To żartobliwe poprawianie służącej należało do piątkowej tradycji domowej i wywoływało u domowników zawsze te same reakcje: u Hanny – pobłażliwe kiwanie głową, u Leokadii – lekki uśmiech, a u Rity – znudzone i pogardliwe wydęcie warg.

Dzisiaj Popielski z nikim się nie przekomarzał. Siedział przy stole w swej wiśniowej bonżurce z aksamitnymi wyłogami, w jego ustach dymił papieros w bursztynowej cygarniczce, a świeżo ogolona głowa wydzielała zapach wody kolońskiej, kupionej zeszłego dnia przez Leokadię w perfumerii „Pod Czarnym Psem”. Nie tknął ani ciastek, ani sałatki, ani ulubionych śledzi. Zastygł w osobliwej pozie dalekowidza, któremu się nie chce założyć binokli: w jednej wyprostowanej ręce trzymał jakiś list, a w drugiej gazetę, i co chwila przenosił wzrok między oboma tekstami.