Leokadia wiedziała, jaka jest przyczyna fatalnego humoru Edwarda. Był nią mały, adresowany do niego liścik z wystukanym na maszynie nazwiskiem, który ktoś około pierwszej w nocy wsunął w szparę na listy. Kuzynka położyła mu go na biurku; kiedy niosła list, czuła bijącą od koperty woń tanich perfum. Najpierw myślała, że nadawczynią jest jedna z jego dziewczynek, z którymi – w obawie przed nadszarpnięciem swej i tak wątpliwej reputacji – udawał się sleepingiem w nocne podróże do Krakowa. Odrzuciła jednak tę myśl. Po pierwsze, żadna z nich nie pisze na maszynie, a po drugie, wszystkie zdziry są ładne i mają kochanków na tyle bogatych, że używają lepszych perfum. Obawiała się, że liścik ten związany jest z jedyną tajemnicą w życiu Edwarda, której – mimo wielu zabiegów – nigdy jej nie wyjawił.
Kiedy patrzyła teraz na zachmurzonego kuzyna, który nawet nie tknął śniadania, czuła wzbierającą złość. Miała dosyć jego porannych humorów, ponurych spojrzeń przy śniadaniu, neurotycznych wybuchów i szalonej miłości do Rity, przy której udawał apodyktycznego tyrana, choć tak naprawdę był psem, skamlącym o drobne pieszczoty.Najbardziej jednak nie znosiła jego fałszywej tajemniczości. Wiedziała doskonale, że i tak jej wyjawi powód swojego dzisiejszego rozstroju, lecz najpierw się z nią trochę podroczy, porobi różne gesty i pantomimy, będzie sapać i syczeć, by w końcu wybuchnąć i wszystko opowiedzieć ab ovo. Jego reakcje i prawie wszystkie sekrety znała tak dobrze, jak bridżową rozgrywkę na przebitki. Atoli ten pachnący tandetnymi perfumami liścik wyprowadził ją trochę z równowagi. Obawiała się, że wiąże się on z czymś mrocznym i nieznanym, czego Edward jej nigdy nie powiedział i chyba nie powie. Była prawie pewna, że liścik ten ma związek z tajemniczymi wizytami w mieszkaniu tego baletmistrza Szaniawskiego, o czym powiedziała jej w magazynie sztucznych kwiatów na Halickiej sprzedawczyni, która często w tym lokum bywała w ramach, by tak rzec, obowiązków zawodowych.
Leokadia z irytacją rozrzuciła karty, które znów odmówiły ułożenia galernika, i podzieliła je na cztery odkryte kupki, a potem starannie ułożyła bridżowe rozdanie. To zwróciło uwagę Edwarda. Odłożył list i gazetę. Zapomniał na chwilę o swoim kłopocie, odkroił widelczykiem kostkę sernika i pochłonął go z wyraźną przyjemnością.
– Zobacz, Edwardzie – powiedziała, rozłożywszy karty. – Takie było wczoraj rozdanie. Asesor zalicytował jeden pik. Asesorowa spasowała. Co byś powiedział na moim miejscu? Oto moje karty – wskazała jedną kupkę szczupłą, wypielęgnowaną dłonią. – Uzgodniłbyś piki czy pokazał trefle? Jedno i drugie wątpliwe… Zaraz ci opowiem, co się stało, tylko najpierw spójrz uważnie na karty.
Leokadia nic jednak nie zdążyła opowiedzieć, a Popielski przeanalizować kart, bo zadzwonił dzwonek u drzwi. Po dziesięciu mniej więcej sekundach do salonu weszła Hanna.
Panie kumisarzu – powiedziała służąca wielce strapiona – jakiś aligancki spuchlak do pana.
– Ileż to razy Hannę prosiłem – powiedział ze złością Popielski – żeby Hanna nie wygłaszała jakichkolwiek uwag o gościach! Przecież ten pan mógł to usłyszeć!
– Ludzi ratujci! – Hanna nie poddawała się łatwo. – Ta on zichyr pu naszemu ni kapuji.
Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,
kwadrans na drugą po południu
Mock nie zrobił najlepszego wrażenia na Leokadii, co Popielski od razu zauważył. Uznał, że jego kuzynka -maniaczka bridża – jest zła, ponieważ nie mogła mu dokończyć opowieści o wczorajszych licytacyjno-rozgryw-kowych perypetiach. Niemiecki policjant nie zyskał też wiele w jej oczach, kiedy zrobił wielce zdziwioną minę, gdy Popielski mu oznajmił, że przed Leokadią nie ma żadnych tajemnic i mogą śmiało rozmawiać przy niej o sprawach służbowych. Na widok grymasu niedowierzania u Mocka kuzynka demonstracyjnie zebrała karty ze stołu i wyszła pod jakimś pretekstem. Popielski nie przejmował się jej fumami, milczał, a jego myśli znów krążyły – jakby Mock w ogóle nie istniał – wokół gazety i listu leżących na stole. Niemiec również milczał, uważnie przypatrywał się Popielskiemu i nie mógł się skupić na tym, co miał mu zakomunikować. Powodem dekoncentracji Mocka były śledzie, które uwielbiał i które mu przypominały, że od śniadania nie miał nic w ustach. Hanna postawiła filiżankę przed gościem, który jej za to podziękował szerokim, nieszczerym uśmiechem.
– Czemu zawdzięczam pańską wizytę w moich progach? – Brzęk filiżanki, stawianej na spodeczku, wyrwał Popielskiego z zamyślenia. – Coś nowego pojawiło się na naradzie u naczelnika Zubika?
– Jest taki stary zwyczaj uniwersytecki – Mock ujął szczypczykami kostkę cukru i wrzucił ją do kawy – pochodzący z czasów, kiedy studia nie były tak masowe jak dzisiaj. Student pojawiający się na nowej uczelni odwiedza w domu swoich profesorów. Dlatego jestem tu u pana.
– Och, bardzo pan łaskaw dziś dla mnie. – Popielski podsunął gościowi paterę z ciastem. – Ale to porównanie jest grubo przesadzone. Nie będę robił zalotów i nie będę panu schlebiał, że to pan jest profesorem, a ja studentem. Nie, to byłaby nieprawda. My jesteśmy sobie równi. O, widzi pan? W gazetach piszą „Spółka Popielski, Mock i Zaremba”.
– Ładnie brzmi. – Mock łakomie włożył do ust kawałek makowca. – Popielski, Mock i Zaremba…
– Nawet zastanawiałem się przez chwilę, jakie to może być metrum. – Komisarz postukał rytmicznie paznokciem w blat stołu.
– To dymetr jambiczny z kataleksą, a ostatni jamb jest anapestem – powiedział Mock, przełknąwszy kęs ciasta.
– Interesuje się pan metryką? – Na twarzy Popielskiego odbiło się zdumienie pomieszane z radością. – Ja też się tym kiedyś bardzo interesowałem, zwłaszcza niezgodnościami akcentuacyjnymi w początkach wierszy dialogowych u Plauta. Zdaje się, że jakiś wasz uczony z Breslau pisał na ten temat.
– Być może, nie wiem… – Mock zamyślił się przez chwilę. – Na studiach rozebrałem metrycznie całą Casinę i Aulularię Plauta. – Wyjął złotą papierośnicę i podsunął ją swojemu rozmówcy.
– Łącznie z partiami chóralnymi? Naprawdę? – Popielski oglądał przez chwilę niemieckiego papierosa „Juno”, po czym znów spojrzał z radością na Mocka. – Zwłaszcza te rozbiory są fascynujące! To jak opisywanie nowych roślin i owadów!
Przez chwilę obaj milczeli, uśmiechali się do siebie, a ich myśli krążyły wokół dawnych lat gimnazjalnych i studenckich, kiedy obaj kroili ostrymi ołówkami wiersze starożytnych poetów i wycinali z nich całostki czyste i krystaliczne jak równania trygonometryczne.
– Ten dymetr z naszymi nazwiskami – Mock przerwał milczenie – ładnie brzmi, ale jest nieprawdziwy. My przecież tworzymy o wiele większą grupę pod wodzą naczelnika Zubika. Jest nas razem sześciu: pan, Zaremba, Grabski, Cygan, Kacnelson i ja. Dobrze pamiętam nazwiska? To trochę za dużo. Taka duża załoga jest nieco bezwładna, działa niesprawnie… – Zaciągnął się papierosem i spojrzał uważnie na swojego rozmówcę. -
Coś panu powiem… W zaufaniu… Coś mi przyszło na myśl na dzisiejszej naradzie… My dwaj, wie pan, tylko my dwaj, musimy w tej grupie stworzyć dwuosobową brygadę do specjalnych poruczeń. Brygadę uprzywilejowaną, o wyjątkowych uprawnieniach. Tylko pan i ja.
Bez konieczności składania raportów i ciągłych narad.
To przecież strata czasu! Jeśli ktoś z pozostałych dowie się czegoś istotnego, to nam na pewno powie. Co pan o tym sądzi?