Zanim jednak zdumiony Popielski zdążył pomyśleć i wyrazić swoje zdanie, Niemiec zaczął relacjonować w porządku chronologicznym poranną naradę u naczelnika Zubika, aż doszedł do swojej z nim kłótni na temat „metod faszystowskich”. Popielski słuchał tego bardzo uważnie aż do momentu, kiedy w wypowiedzi Mocka pojawiły się liczne przykłady zastosowania metody nacisku, zwanej przez niego samego „imadłem”. Słuchał, jak wrocławski policjant ścisnął niegdyś w owym imadle pewną prostytutkę morfinistkę, i czuł, że w jego gardle wzbiera gorycz. Przypomniał sobie siebie, szantażującego w Ossolineum niewinną dziewczynę. Wszystko to ujrzał w jednej chwili: strach, zapłakane, przerażone oczy, oplutą, przedartą w pół wizytówkę obok skrzynki z rewersami. Jak podarty szkolny mundurek na miejscu gwałtu.
– Dość, panie Mock! – przerwał mu gwałtownie. -Czyżby pan, tak szeroko opisując mi owo hiperskuteczne imadło i krytykując moich współpracowników, proponował mi po cichu stosowanie metod przestępczych?! A nade wszystko niehonorowych! I to w dodatku w tajemnicy przed moim zwierzchnikiem! To niby miałyby być te nasze specjalne uprawnienia?
– Nie sądziłem, że jest pan takim służbistą. – Mock położył na blacie stołu splecione dłonie, a jego spinki przy mankietach brzęknęły cicho. – Czyżby w Polsce policjanci byli szlachetnymi rycerzami, którzy walczą zawsze z otwartą przyłbicą?
– Ma pan dzieci?
– Niestety, nie. – Mock poprawi! się nerwowo na krześle, jakby był zły na siebie za zbytnią szczerość widoczną w słowie „niestety”. – Nie rozumiem pańskiego pytania.
– A ja mam. – Popielski obie dłonie oparł na wysokim czole i zza nich patrzył na Mocka poirytowanym wzrokiem. – Siedemnastoletnią córkę. Ukochaną Ritę, którą wychowałem sam. Bez matki. I wychowałem ją bardzo źle. A teraz muszę ją chronić przed Minotaurem i przed wieloma innymi mężczyznami, którzy chcieliby z nią zrobić to, co on! No może poza zamordowaniem i zjedzeniem… Mam wybór: albo zawrzeć z panem spółkę „Popielski & Mock” i tropić bestię per fas et nefas, albo nie przejmować się śledztwem, prowadzić je opieszale, a całą moją energię poświęcić na ochranianie córki!
Popielski zaciągnął się papierosem tak mocno, jakby chciał go połknąć, i rzucił go z wściekłością na podłogę. Opamiętał się jednak, nie zdeptał niedopałka na wypastowanym parkiecie, lecz chwycił list ze stołu, zebrał nań czerwone kruszyny żaru i wsypał je do popielnicy.
– Niech pan posłucha, Mock. – Popielski usiadł, otarł pot z czoła i spojrzał w oczy swojego rozmówcy. – Wybrałem to drugie. Będę chronić moją córkę. Nie będę ścigać bestii. A teraz przepraszam, ale muszę się ubrać. Idę wkrótce do pracy.
– Bardzo szanuję pańskie uczucia rodzinne – Mock udał, że nie rozumie sugestii Popielskiego – ale zamiast odpowiedzi na moje pytanie, czy polska policja to rycerze honoru, usłyszałem o pańskich lękach przed… tragedią, jaka oby nigdy nie spotkała pańskiej córki!
– No tak, mówię dość chaotycznie… Jestem panu winien wyjaśnienie – dłoń Popielskiego klasnęła o łysinę.
– Już mówię! Otóż chwyciłem w takie właśnie imadło koleżankę mojej córki, chcąc, aby mi donosiła, co robi Rita i z kim się widuje, kiedy nie mam nad nią kontroli. Ta koleżanka, niezwykle delikatne i subtelne dziewczę, popłakała się i przeżyła wstrząs. Chciałem z niej zrobić konfidentkę, donosicielkę! Zbrukałem ją! To tak, jakbym ją zgwałcił! Oto, do czego prowadzi pańskie imadło! A teraz coś panu przeczytam!
Popielski wstał, włożył binokle i zaczął powoli tłumaczyć pachnący liścik, na który przed chwilą zgarniał żar i popiół z papierosa.
– „Szanowny Panie Komisarzu! Po ostatnim naszym spotkaniu, kiedy ujrzałam w gazecie fotografię Pana Komisarza, zrozumiałam, jak ważną społecznie misję Szanowny Pan spełnia, szukając tej bestii, która morduje i zagryza niewinne dziewice. Gazetę z Pańską fotografią schowałam do szuflady mojego sekretarzyka i zawsze tam zaglądam, kiedy się czuję przez coś zagrożona. Wtedy patrzę na Pana Komisarza i jest mi tak dobrze, tak bezpiecznie… O wiele lepiej wygląda Pan Komisarz w rzeczywistości niż na tej fotografii, ale tutaj i tak lepiej od tego otyłego pana Niemca”…
– Niech pan pokaże tę gazetę! – przerwał mu Mock. -Rzeczywiście tak grubo wyszedłem na tej fotografii?
– No… – zawahał się Popielski i podał Mockowi gazetę. – Za szczupły to pan tu rzeczywiście nie jest… Ale w rzeczywistości dużo chudszy… To taka nieudana fotografia… No dobrze, ale czytam dalej: „Po naszym ostatnim spotkaniu zrozumiałam, jakie śmieszne miałam opory przed współpracą z Panem Komisarzem i że Pańska propozycja, ba!, nawet ostre żądanie, jest dla mnie zaszczytem. Niniejszy list jest dowodem mojej zgody.
Śpieszę donieść, że Ricie może zagrażać niebezpieczeństwo ze strony naszego polonisty, pana profesora Jerzego Kasprzaka. Jest to młody nauczyciel, który nastąpił po pani profesor Mąkosównie. Jest on kierownikiem kółka dramatycznego i uważa, że Rita ma olbrzymi talent aktorski. Nieustannie jej o tym mówi i proponuje jej role w szkolnych przedstawieniach. Jest to, moim zdaniem, szkodliwe, bo odciąga ją od nauki i od ważniejszych przedmiotów. A jeszcze większa szkodliwość jest w tym, że Rita skrycie się chyba kocha w profesorze Kasprzaku. Często rozmawiają ze sobą na przerwach, co oczywiście wszystkie koleżanki komentują. Z wyrazami szacunku, Jadwiga Wajchendlerówna”.
Popielski usiadł wyczerpany na fotelu pod zegarem. Szare smugi dymu snuły się pod jasno świecącym żyrandolem. Rozpalony piec ział gorącem. Obaj byli zmęczeni i czuli się jak zagorzali gracze po całonocnej grze w karty, którzy nie mają pojęcia, że nadszedł już nowy dzień i wciąż siedzą w dymie przy zasuniętych storach. Popielski rozpiął dwa guziki koszuli i wierzchem dłoni otarł pot z głowy. Mock wachlował się gazetą.
– Niechże pan otworzy okno, drogi panie – powiedział – bo się tu podusimy od gorąca.
Popielski zdjął haczyk oberluftu i do salonu wpadło świeże, mroźne powietrze. Mock najchętniej otworzyłby cały balkon, ale, jak zauważył, było to niemożliwe, ponieważ wszystkie okna oprócz małego lufcika były uszczelnione pakułami, a ich brzegi zalepione taśmą.
– Pozwoli pan, że podsumuję. Postaram się również oddalić pańskie obawy – powiedział Mock, znów łakomie patrząc na śledzie. – Jest pan teraz bardzo zdenerwowany. Rozumiem doskonale pana zaniepokojenie tym frantem nauczycielem, choć ja sam nie mam dzieci. Ale po kolei. Najpierw sprawa tej koleżanki. Cóż, została donosicielką, bo pewnie durzy się w panu, o czym świadczą niektóre passusy tego listu. Wyrzuca pan sobie, że ją pan zepsuł? Trudno, to już się stało. Jakaś dziewczyna złamała święte więzy przyjaźni – ironia w jego głosie była bardzo wyraźna – ale dzięki temu pan kontroluje córkę. Tylko że pan ma wciąż wyrzuty sumienia. Niepotrzebnie! Ta mała Hedwig prędzej czy później sprzeniewierzyłaby się jakimś zasadom! Co ona w ogóle pana obchodzi?! Ważna jest pańska córka! Pańska krew!
Mock, wygłosiwszy swoją tyradę, uderzył pięścią w stół, aż brzęknął dzbanek z resztką kawy. Popielski odniósł wrażenie, że reakcja jego rozmówcy nie była autentyczna, lecz przemyślana i trochę wystudiowana.
– A teraz rzecz następna – ciągnął Mock. – Nie chce pan prowadzić śledztwa w sprawie Minotaura, bo nie ma pan na to czasu? Rozumiem, sam kiedyś byłem w takiej sytuacji, że nie obchodzili mnie seryjnie mordowani ludzie, bo przeżywałem silne nieporozumienia z moją pierwszą żoną. Rozumiem zatem! Cały czas musi pan przeznaczać na chronienie córki przed różnymi Minotaurami. To jasne! Ale na Boga! Niech pan działa zapobiegawczo! Niech pan usunie wszelkie obawy dodatkowe i drugorzędne, jakieś lęki o belfra uwodziciela! Niech pan po prostu ostudzi jego amory, niech pan go chwyci w imadło, a córkę niech pan odda pod opiekę jakiegoś policjanta, który nie zawaha się przed użyciem w jej obronie rewolweru albo chociaż pięści! A potem z czystym sumieniem i jasnym umysłem poświęci się pan naszej sprawie… – Mock zawahał się. – Ale teraz… Muszę jeszcze o coś pana zapytać. Przepraszam za bezpośredniość tego pytania… Czy pańskie obawy o córkę nie są przypadkiem…