Выбрать главу

Rozległo się pukanie do drzwi salonu, a po gromkim „Proszę!” Popielskiego w progu pojawiła się wysmukła sylwetka Rity, która w piątki właśnie o tej porze kończyła lekcje. Był to jej przedostatni dzień w szkole przed zimowymi wakacjami. Pod rozpiętym płaszczem miała na sobie granatowy mundurek z białym marynarskim kołnierzem, a jej kruczoczarne włosy ukryte były pod ciepłym beretem. Jeden kosmyk wymknął się spod nakrycia głowy i kręcił się jak spirala na zarumienionym od mrozu policzku. Była piękna, tak jak może być piękna młoda dziewczyna, która nie potrafi ukryć zmiennych uczuć, przenikających ją jednocześnie: od radości z powodu końca gimnazjalnego semestru, poprzez zdziwienie na widok Mocka, po lekki przestrach spowodowany chmurnym obliczem ojca. Bąknęła: „Przepraszam”, i zniknęła w przedpokoju. Mock zapatrzył się w drzwi, które za sobą zamknęła.

– No i widzi pan – widok córki rozpromienił Popielskiego – jak ja ją wychowałem? Dorosła panna, a ucieka jak sarna zamiast się grzecznie panu przedstawić! No, ale skończmy naszą rozmowę, a potem dokonam prezentacji. Coś chciał pan powiedzieć o tym, że dla rodziców ich dzieci są zawsze najpiękniejsze…

– Już nic… – Mock zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. – To jest… Chciałem powiedzieć, że doskonale rozumiem pańskie obawy o córkę. Doskonale. Ale, ale! Wróćmy do sedna. Najważniejsze jest to, że Proponuję panu spółkę. „Popielski & Mock”. Tylko my dwaj. Jednak najpierw niech pan usunie swoje wszelkie obawy o córkę. To jest najważniejsze.

– Dobrze – powiedział twardo Popielski. – Ale zrobię to po swojemu. Po rycersku! Nie żadne imadło! Ten nauczyciel to szanowany człowiek, profesor gimnazjalny! Zrobię to, a pan, panie Mock, będzie się przyglądał moim metodom i udowodnię panu, że są lepsze od przemocy!

– No dobrze. – Mock westchnął z rezygnacją. – Ale jak pańskie metody nie okażą się trafne, stawia mi pan dużą wódkę, dobrze?

– Dobrze – odpowiedział machinalnie Popielski.

– No to co? Firma „Popielski & Mock”?

Niemiec wyciągnął do niego prawą dłoń. Komisarz wahał się przez chwilę i podjął decyzję, kierując się wyłącznie intuicją. Uśmiałby się ktoś, komu wyjawiłby, co przeważyło i skłoniło go do przystąpienia do tej osobliwej spółki. Był to sygnet Mocka, ozdobiony onyksem, podobnie jak jego własny. Należymy do jednego klubu, pomyślał Popielski, przypominając sobie scenę z salonki, kiedy się poznali. Do klubu miłośników starożytności i kobiecego ciała. „Lubię członków tego klubu”, powiedziała wtedy Blondi.

Popielski i Mock – powiedział komisarz, podając mu rękę. – To też dobrze brzmi. Jamb i anapest, o ile się nie mylę. A teraz chcę przedstawić panu moją córkę.

Popielski wyszedł, a Mock nasunął jednego śledzia z jajkiem na łyżeczkę i łapczywie go połknął, po czym odgryzł kawał sztangielki. Następnie wstał, spojrzał krytycznie na swoje odbicie w oszklonej biblioteczce i wciągnął mocno brzuch.

Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,

godzina czwarta po południu

Profesor Kasprzak poprawiał w pustym pokoju nauczycielskim wypracowania na temat Wielkiej Improwizacji Mickiewicza. Wprawiło go to w zły nastrój. Syczał złośliwie i trzaskał zeszytami. Czy te idiotki, myślał o swoich uczennicach, muszą używać zawsze stylu tak nieznośnie patetycznego, tak barokowo przegadanego! Od pół roku staram się wybić im z głowy te głupie przyzwyczajenia, które im wpoiła ta stara sklerotyczka Mąkosówna. O Reju pisały językiem Reja, a o Mickiewiczu językiem Mickiewicza! Ale ja to wyplenię! Przeczytają kilka analiz Kleinera i będą pisać takim stylem jak on!

Polonista przypominał sobie w takich chwilach swoje magisterium, które napisał o dramacie romantycznym i obronił dziesięć lat temu summa cum laude właśnie u profesora Juliusza Kleinera. Te chwalebne momenty wbijały go w wielką dumę i były – jak to stwierdził po latach – preludium do jego błyskotliwej kariery. Dzięki protekcji dyrektora Teatru Wielkiego, samego Wilama Horzycy, u którego zresztą kilkakrotnie asystował, otrzymał natychmiast po studiach, jako dwudziestotrzylatek, posadę profesora literatury polskiej w gimnazjum Królowej Jadwigi. Protekcja ta była wyjątkowo skuteczna, bo złamała opory pani dyrektor Ludmiły Madlerowej, która na wakujące miejsce najchętniej przyjęłaby jakąś starszą i stateczną osobę, nie zaś przystojnego młodzieńca, udrapowanego w płaszcz hidalga, który mógł zawrócić w głowie niejednej uczennicy. Profesor Kasprzak – ku wielkiej uldze dyrektorki – ożenił się po roku pracy w gimnazjum, a jego żona, starsza od niego przechrzczona Żydówka, w ciągu dziesięciu lat pożycia urodziła czworo dzieci. Jego osiągnięcia pedagogiczne, a zwłaszcza dramatyczne, były tak duże, że dyrektor Madlerowa zgodziła się na jego prośbę, by zawsze uczył klasy siódme i ósme, gdzie wykładał romantyzm i modernizm. Nauczyciel, aby utrzymać rozrastającą się rodzinę, podjął współpracę z kilkoma znanymi sobie reżyserami teatralnymi. Była ona na wpół tajna i polegała na dostarczaniu teatrom widowni. Kasprzak chodził ze swoimi uczennicami na spektakle – nierzadko na te same – po dwa razy w tygodniu, a inspicjenci teatralni wypłacali mu po cichu należne honorarium – złotówkę od uczniowskiej głowy. Polonista nieźle zatem profitował, cieszył się estymą i znakomitymi znajomościami w środowisku teatralnym, a ponadto wielkim poważaniem u władz oświatowych ze względu na swoją niestrudzoną aktywność pozalekcyjną, polegającą na wystawianiu kilku sztuk dramatycznych rocznie w gimnazjum Królowej Jadwigi. Te sukcesy mocno go odmieniły. Stał się butny, pewny siebie i arogancki. Poza teatrem świata nie widział i zaczął zaniedbywać swoje obowiązki nauczycielskie. Całymi miesiącami nie poprawiał klasówek i zadań domowych, na co uprzejmie, acz stanowczo zwróciła mu uwagę dyrektor Madlerowa, zaniepokojona skargami rodziców. Wtedy Kasprzak znienawidził rodziców oraz pracę nauczycielską i wypatrywał już końca roku szkolnego i najbliższych wakacji, po których czekała na niego ciepła posada w kuratorium.

Z ulgą rzucił na kupkę ostatni zeszyt z poprawioną klasówką, wiedząc, że przed nim jeszcze tylko jeden dzień pracy, a potem cale dwa tygodnie zimowych wakacyj! Poświęci je na opracowywanie koncepcji nowego przedstawienia, które – jak mu to obiecano – mimo zaangażowania aktorek gimnazjalistek będzie miało premierę na normalnej scenie teatralnej i ujrzy je cały Lwów. Ubrał się, chwycił laskę i kapelusz i wyszedł z gimnazjum, ledwo skinąwszy woźnemu.

Na Piłsudskiego wskoczył w biegu do „trójki”. Widząc surową minę konduktora, uświadomił sobie, że wskakiwanie do tramwajów nie licuje z godnością profesora gimnazjalnego. Wysiadł przy palcu Halickim i ruszył Hetmańską w stronę Teatru Wielkiego, za którym rozciągał się właściwy cel jego wędrówki – labirynt wąskich uliczek zamieszkanych prawie wyłącznie przez Izraelitów. To tu odbywały się Krakidały, pchli targ, na którym można było stracić wszystko – grając w rozmaite gry hazardowe, wśród których królowały „trzy karty” – oraz kupić wszystko: od końskiego mięsa po niełamiące się grzebienie. W piątkowe popołudnie te uliczki były jednak nieco wyludnione z powodu przygotowań do szabasu i sprawiały w zapadającym już zmierzchu wrażenie dość niebezpiecznych. Potęgowała je obecność nielicznych ponurych handlarzy, którzy nie zdołali sprzedać swojego towaru i obwiniali o to cały świat. Patrzyli spode łba na przechodniów i zwijali swoje kramy. To jednak nie zrażało profesora, był bowiem umówiony z bukinistą zwanym Nachumem Rudym, który miał od niego stałe zlecenie wyszukiwania starych wydań dramatów romantycznych i programów teatralnych. Kasprzak minął ukochany Teatr Wielki, przeszedł przez plac Gołu-chowskich i zanurzył się w wąską Gęsią. Stąd było już niedaleko do Zakątnej, gdzie Nachum miał swój stragan. Spojrzał na zegarek i przyśpieszył kroku. Wtedy usłyszał za sobą donośny głos: