Выбрать главу

Popielski zaklął w duchu. Powinien był powiedzieć swoim ludziom, aby sporządzając listy, wypytywali nie tylko o tuszę, ale i o wszystko, co mogłoby dyskwalifikować podejrzanego jako akrobatę, który skacze po wrocławskich dachach. Z irytacją spojrzał w okno i zaraz się uspokoił. W jednej chwili zapomniał o swoim śledztwie.

– Boże, jakaż ona jest piękna – szepnął.

Jego córka, która wolno spacerowała tuż obok i rozglądała się w jakimś rozmarzeniu, rzeczywiście była zjawiskowo piękna. Popielski uświadomił sobie nagle, że pod zegarem przy „Wiedeńskiej” umawiają się zakochani. Schował się za firankę i czekał, aż podejdzie jakiś adorator. Po dłuższej chwili Rita odeszła w stronę Teatru Wielkiego, a Popielski wypadł z kawiarni i pobiegł za nią. Musiał poznać powód tego spaceru, choć w głębi ducha wiedział, że i tak nie usłyszy prawdy.

Prawdziwy powód jej spaceru znał autor uwodzicielskich listów, który spod pomnika hetmana Sobieskiego patrzył bardzo uważnie przez lornetkę na ojca i córkę.

Lwów, piątek 26 lutego 1937 roku,

dwa kwadranse na siódmą wieczór

Gorzkie żale w kościele św. Mikołaja gromadziły zawsze sporą grupę gimnazjalistek. Przyciągała je tutaj nie tylko niewątpliwa pobożność, lecz również osoba księdza Konstantego Kierskiego, który głosił wstrząsające nauki. Oprócz ognistego talentu kaznodziejskiego natura nie poskąpiła młodemu kapłanowi również męskiej urody. Kiedy stał na ambonie i rzucał głową w gniewie, aż gęste czarne włosy sypały mu się na czoło, albo ronił łzy szczerego żalu, które płynęły po policzkach jego pociągłej uduchowionej twarzy, wzbudzał u większości młodych dziewcząt jednocześnie lęk i oczarowanie. Nic dziwnego zatem, że gimnazjalistki tłumnie przybywały na gorzkie żale i zapełniały swe zeszyty do religii – ku radości szkolnych katechetów – pobożnymi obrazkami, które można było otrzymać jako dowód uczestnictwa w wielkopostnych nabożeństwach.

Rita Popielska nie podzielała poglądu swoich koleżanek na temat duchowego i cielesnego piękna kapłana. Kiedyś nawet, nie mogąc znieść ekstatycznego niemal zachwytu jednej z nich, wypaliła ostro, iż ksiądz Kierski to na pewno „ciota”. Mimo tego negatywnego nastawienia, bywała jednak u św. Mikołaja ze względów towarzyskich, ponieważ tam było zawsze najwięcej jej koleżanek i mogły potem długo wspólnie wracać do domu, odprowadzając się wzajemnie.

Tego dnia jednak nie miała zamiaru wracać z koleżankami do domu. Stała blisko wyjścia, ściskała w kieszeni obrazek, który przed końcem nabożeństwa zdobyła swym czarującym uśmiechem, i czekała na stosowną okazję, by zmylić czujność ich katechetki, siostry Bonifanty.

Ach, ja Matka tak żałosna! Boleść mnie ściska nieznośna, Miecz me serce przenika. Czemuś Matko ukochana, Ciężko na sercu stroskana? Czemu wszystko truchlejesz?

Kiedy wybrzmiały już słowa polskiego odpowiednika Stabat Mater, siostra Bonifanta podeszła do grupy młodszych gimnazjalistek, by wprowadzić tam zakłócony chwilowo porządek. Wtedy Rita, uścisnąwszy na pożegnanie dłoń swojej nowej przyjaciółki, Beaty Zacharkiewicz, zwanej „Tyką”, wyszła szybko z kościoła, zbiegła w dół i skręciła w prawo. Tu już jej nie ujrzy siostra Bonifanta.

Na Mochnackiego panował mrok, przecinany tu i ówdzie żółtymi strugami światła bijącego od gazowych latarń. Pod starym kasztanem na rogu stał baciar w kapeluszu nasuniętym na oczy i palił papierosa. Zrobiło się jej nieswojo. Poszła pod górę dość stromą ulicą Mochnackiego, ślizgając się na oblodzonym bruku. Baciar oderwał się od drzewa i ruszył za nią. W pustej ulicy nie było nikogo.

Biblioteka Uniwersytecka była już zamknięta. U góry ulicy widać było drzewo szarpane wiatrem, pod którym stał jakiś inny człowiek. Rita chciała wrócić do kościoła, ale na jego wysokości był już baciar. Stał przez chwilę i patrzył na nią, po czym usunął się w cień bramy. Rita odetchnęła pełną piersią i ruszyła jeszcze szybciej w górę ulicy. Zaraz skręci i po kilku minutach znajdzie się na placu Akademickim, pod pomnikiem Fredry, w przyjaznym wielkomiejskim szumie, wśród świateł, wystaw i ludzi budzących zaufanie.

Człowiek stojący u góry pod drzewem nagle ruszył w stronę Rity. Znów poczuła skurcz w gardle. Miała dwie możliwości: albo iść w jego stronę, albo wrócić pod kościół, gdzie być może czekał na nią drugi baciar, ten w kapeluszu. Wybrała trzecie wyjście. Skręciła w boczną uliczkę Chmielowskiego. Tu latarń było bardzo mało. Na tle nielicznych oświetlonych okien siekła mżawka. Za sobą Rita zobaczyła człowieka spod drzewa. Stał i szukał jej wzrokiem. Pobiegła szybko w stronę Kaleczej Góry. Wskoczyła w zaułek, a potem do bramy, z której bił smród kociego moczu. Pogrążyła się w ciemności.

Gdy była mała, w chwilach wielkiego strachu odmawiała pacierz. Teraz nie wierzyła już w modlitwę i milczała w mroku. Przez głowę przemknęła jej zuchwała myśl. Ojciec na pewno nie zmartwiłby się, gdyby tu ją zabili, bo dla niego są ważne tylko noty z łaciny i niemieckiego! On by się tylko wściekł na widok fotografii, którą miała przy sobie, schowaną w kieszonce gimnazjalnego płaszczyka. Napisano na niej te oto słowa:

Ujrzałem Cię pod zegarem. Uczyniłaś zatem pierwszy krok. Przed tobą następne. Chcesz się czegoś o mnie dowiedzieć? Napisz do mnie. Poste restante, numer 192. Mam piękne oczy. Szkoda, że na fotografii nie są najlepiej widoczne.

Zdjęcie przedstawiało młodego mężczyznę, ubranego jedynie w spodnie i w podkoszulek. Był szczupły, lecz doskonale umięśniony. Pod napiętym materiałem rysowały się pagórki mięśni brzucha. Na głowie miał kapelusz. Jego twarz zakryta była białą chustą.

Mężczyzna dotarł do zaułka i minął bramę, kryjówkę Rity. Okrążył kamienicę i po chwili znalazł się na podwórku. Stał przez chwilę nieruchomo pod wielkim dębem. Od strony podwórka wszedł do bramy, w której Rita się schowała. Pociągnął nosem. Nie znosił kotów. Nacisnął klamkę drzwi od piwnicy. Były otwarte. Minął je i wszedł cicho po schodkach na podest. Teraz ją widział. Nikłe światło padało z okienka w którychś drzwiach i oświetlało jej plecy. Cała drżała. Ruszył w jej kierunku. Wtedy usłyszał na ulicy ciężkie kroki.

– Rito, jak można tak ryzykować i chodzić po zakazanych ulicach! – usłyszał donośny głos. – Co by na to powiedział twój tatuś!

– Śledził mnie pan, panie Zaremba? – wrzasnęła Rita. – Nienawidzę mojego ojca! Nigdy mnie nie zostawi w spokoju i zawsze będzie mnie śledził!

Po chwili dziewczyny już nie było. Na schodku leżała jej rękawiczka. Podniósł ją i długo wąchał.

Lwów, sobota 13 marca 1937 roku,

trzy kwadranse na czwartą po południu

Popielski wyszedł ze „Szkockiej”, gdzie chyba po raz pierwszy przebywał wyłącznie w charakterze gościa i gdzie wypił przed chwilą cały dzbanek gorącej herbaty z konfiturami malinowymi, wzmocniony szklanką wódki. Czuł się nie najlepiej, dopadła go grypa, która już skosiła całą jego rodzinę, włącznie ze służącą Hanną Półtoranos. Stosował zatem profilaktycznie malinowo-alkoholową miksturę, którą uważał za skuteczne remedium na wszystko.

Szedł za grupą matematyków ulicą św. Mikołaja w stronę uniwersytetu i – aby się z nimi nie zrównać i uniknąć konieczności sztucznej rozmowy – co chwilę zwalniał kroku, który od dzieciństwa miał nadzwyczaj szybki. Spotkanie z nimi i tak było nieuniknione, ponieważ zmierzał tam, dokąd oni; nie widział jednak potrzeby przyśpieszania tej kłopotliwej sytuacji. Szedł bardzo wolno w deszczu i w błocie i rozglądał się wokół, chcąc sprawić wrażenie człowieka zainteresowanego tą niezwykłą wyspą nauki w samym sercu Lwowa. Niestety, nie poczuł żadnej duchowej atmosfery. Wszystko natychmiast kojarzyło mu się z jakimiś dawnymi i całkiem świeżymi sprawami kryminalnymi. Zamiast biblioteki uniwersyteckiej widział zmasakrowane ciało studenta, który niegdyś stamtąd skoczył, zamiast bezlistnych o tej porze drzew na Mochnackiego – przerażoną twarz młodej pielęgniarki, którą zhańbiono na jednym z podwórek, a zamiast klasztoru trynitarzy – zamarznięte niemowlę, które podrzucono pod jego furtę. Wszystko wokół było złe. Nawet w zgarbionych i gestykulujących ludziach, którzy przed nim szli, nie widział największych luminarzy światowej matematyki, lecz złośliwych dystraktów o chorych ambicjach.