– Ależ co on opowiada?! – usłyszał za sobą sceniczny szept. – Przecież to zdrada metodologiczna!
– Zabierze pan głos, profesorze? – zareagował drugi szepczący.
– Ja nawet nie splamię się udziałem w tej dyskusji!
– Oj, niechże pan profesor nie przesadza! Kiedyś już pan proesor zabrał głos po podobnym referacie…
– Nigdy! – zaperzył się profesor. – Nigdy! Co też pan kolega opowiada!
– A wtedy, kiedy miał referat ten amator, to co? Nie dyskutował pan profesor? Nie skrytykował go pan potężnie?
– Jaki amator?
– Nie pamiętam nazwiska… Takie krótkie… No ten taki brzydki jak diabli! Ten ekscentryk, wyglądający, jakby go wypuścili z Tworek. Ten, co pomylił kapelusze z Auerbachem!
– Kapelusze? Z Auerbachem?
– Nie zna pan proesor tej anegdotki? Naprawdę pyszna!
– Panowie, panowie! – zareagował Banach ex cathedra, patrząc surowo w stronę obu nauczycieli i stukając ołówkiem w blat. – Nasz prelegent zmierza do konkluzji. Proszę mu na to pozwolić!
Popielski znów poczuł bicie serca. Amator brzydki jak diabli, myślał szybko, nie pamiętają nazwiska, kapelusz Auerbacha, kanapka Steinhausa, trónóg Hilberta, brzydki jak diabeł, brzydki jak małpa, jak koczkodan. Wyglądający na chorego psychicznie. Jakby uciekł z Tworek. Te gorączkowe myśli przyśpieszyły mu puls. W okolicach prawego ucha poczuł jakieś drganie. Kapelusz Auerbacha. Rozejrzał się po sali. Prelegent skończył, a siedzący w pierwszej ławce Herman Auerbach zgłosił się jako pierwszy dyskutant. Popielski wstał z hukiem z ławki. Wszyscy na niego spojrzeli.
– Proszę poczekać na swoją kolej – upomniał go Banach z pewnym zdziwieniem. – Teraz głos ma docent
Auerbach.
Drganie pod uchem zamieniło się w łomot. Popielski podszedł do Auerbacha i chwycił go za łokieć. Uchwyt był mocny.
– Zaraz pan zada pytanie – powiedział w ciszy sali – ale ja muszę coś wiedzieć, i to już teraz!
– Co to ma znaczyć! – krzyknął Leon Chwistek do Popielskiego. – Jak pan śmie zakłócać autonomię uniwersytetu?! Jak pan śmie ściągać nas z krystalicznych wyżyn logiki w kloakę?!
– Idziemy! – powiedział Popielski do Auerbacha. -Sprawa jest najwyższej wagi!
– Jak panowie widzą – Auerbach był wyraźnie rozbawiony – jestem vi coactus.
– Cloactus – westchnął Steinhaus, patrząc na Chwistka.
Popielski wyszedł wraz Auerbachem na korytarz, a potem przestał nad sobą panować. Chwycił matematyka za wątłe bicepsy i przycisnął do ściany.
– Miał tutaj kiedyś odczyt jakiś amator, potwornie brzydki. Pan go zna, bo pomylił z panem kapelusz! Proszę mi o nim wszystko powiedzieć!
– Tak, wiem, o kogo chodzi – odpowiedział spokojnie Auerbach. – Ale najpierw niechże mnie pan puści. To logik i matematyk, właściwie samouk, studiów nie skończył, nie wiem, skąd pochodzi i czy w ogóle studiował – kontynuował, gdy Popielski zwolnił chwyt. – Nazywa się Zdzisław Potok. Był jeden jedyny raz w „Szkockiej”. Byłem tam wtedy tylko ja i Staszek Ulam, który kilka dni temu wyjechał do Ameryki. Potok chwilę rozmawiał z nami, miał nawet jakiś ciekawy pomysł w zakresie twierdzenia Dirichleta, a potem poszedł. Pomylił kapelusze. Szelma wziął mój nowy, a swój stary zostawił. Potem zniknął. No to nosiłem jego stary kapelusz. Wolałem taki niż żaden. Mniej więcej po roku przyszedł do mnie na uniwersytet, oddał mi kapelusz z przeprosinami i zapytał, czy może mieć u nas referat z logiki. Akurat wypadł z planu wykład gościa zagranicznego, profesora Lebesgue'a, i mieliśmy dziurę. Wypytałem go dokładnie o treść tego wykładu. Wydał mi się sensowny i koherentny. Zgodziłem się. I wygłosił ten referat przed prawie pustą salą. Pamiętam, był tylko Ulam, ja i ktoś jeszcze. Oberwało mi się potem od mojego szefa, że dopuszczam amatorów i nie ma frekwencji. To wszystko, co o nim wiem. Ach, wiem też, gdzie mieszka, bo tam mu odesłałem jego stary kapelusz. Żulińskiego 10, mieszkania 12.
– Był brzydki?
– Chyba tak, bo przestraszył nawet jedną studentkę, która wtedy u mnie zdawała kolokwium.
– Czemu pan docent odesłał mu kapelusz, a nie oddał go od razu, gdy przyszedł zwrócić pański?
– Akurat było lato i nie miałem go ze sobą.
– Mam jeszcze ostatnie pytanie. – Popielski czuł, jak w jego organizmie coś się odrywa i staje się coraz lżejszy, jak po wyczerpującej diecie. – Dlaczego nie powiedział mi pan o tym brzydkim człowieku, kiedy o to pana pytałem w „Szkockiej”?
– Bo nie pytał pan o kapelusz, tylko o jakieś odrażające monstrum – uśmiechnął się Auerbach. – Wyraz „kapelusz” jest definiowalny, a „odrażające monstrum” już nie. Do widzenia, panie komisarzu. Idę zadać to moje pytanie.
Podał rękę Popielskiemu i odwrócił się do drzwi. Kiedy naciskał klamkę, poczuł dłoń komisarza na swoim ramieniu.
– Teraz już naprawdę ostatnie pytanie. – Twarz Popielskiego była tak rozradowana, jak twarze studentów Auerbacha, kiedy zdali u niego trudny egzamin. – Co to za anegdota o zamianie kapeluszy, której pan docent jest bohaterem?
– Ach to. – Auerbach zdjął rękę z klamki. – Ten stary kapelusz Potoka nosiłem prawie rok i wcale go nie czyściłem. Któryś z kolegów zapytał, dlaczego go nie czyszczę. „A co będę czyścił złodziejowi”, odpowiedziałem.
Katowice, sobota 13 marca 1937 roku,
godzina szósta rano
Mock wklepał w świeżo ogolone policzki wodę kolońską, wylał kilka jej kropel na dłonie i przygładził włosy. Strzelił szelkami o brzuch i cicho pogwizdując, wyszedł z łazienki. Mimo wczesnej pory czuł się wyspany i odprężony. Włożył koszulę, zapiął bursztynowe spinki i zawiązał krawat przed lustrem. Usiadł przy stole w saloniku i wyjął notes. Na pierwszej stronie było napisane starannym kobiecym pismem: Ernestyna Nierobisch, ul. Żogały 4m. 1. Następną kartkę Mock wyrwał z notesu. Mrużąc oczy przed dymem z papierosa, napisał na niej:
Nie budziłem Cię, bo tak pięknie spałaś… Czuj się jak u siebie w domu. Zaufanie za zaufanie.
Podszedł do łóżka i położył kartkę na poduszce, na której był jeszcze ciepły odcisk jego głowy. Blondynka, którą poznał dzień wcześniej, zamruczała coś cicho przez sen. Mock chciał ją pogłaskać po lekko wilgotnym czole, ale porzucił tę myśl w obawie, że obudzi dziewczynę.
Zgasił lampkę nocną, zamknął cicho drzwi, wyszedł na korytarz i nacisnął guzik windy. Windziarz, znający jego hojność, przywitał go wylewnie i uniżenie.
– Masz tutaj dwa złote. – Mock wręczył mu monetę. – Nakup czerwonych róż za złotówkę, a złotówka będzie dla ciebie za fatygę.
– A co mam zrobić z tymi kwiatami, szanowny panie?
– Zanieś je do mojego pokoju i połóż koło łóżka. – Pogroził mu palcem. – Ale tak, żeby nie obudzić tej pani, która tam jeszcze śpi!
Katowice, sobota 13 marca 1937 roku,
wpół do siódmej rano
Mock pojechał pod adres zapisany przez dziewczynę, z którą spędził noc. Ulica Żogały leżała w tej samej dzielnicy Bogucice, w której mieszkał Borecki. Otworzyła mu niechlujna, tęga kobieta koło sześćdziesiątki. Ubrana była w różowy szlafrok, a jej wydatny brzuch owijał brudny, aksamitny, żółty pasek. Nad jej czołem prawie pod kątem prostym sterczały długie włosy. Wyglądało to tak, jakby je ktoś zgarnął z karku i przerzucił nad głową. W zmarszczkach wokół oczu miała ślady czarnego tuszu.
– Czygo? – warknęła.
Mock wyjął z kieszeni banknot dwustuzłotowy i pokazał go kobiecie.
– Mam ważną życiową sprawę do pani. – Zamachał banknotem przed jej oczami. – Jestem zamożnym przemysłowcem. Przyjechałem z Niemiec i szukam ładnej dziewczyny na kilka dni!
– Ni rozumia! – wrzasnęła. – Tu już ni Nimcy! Po naszymu godoć!