– Dlaczegom się obudził? – zapytał sam siebie.
Jego organizm, przyzwyczajony od wielu lat do rygorystycznie przestrzeganych pór spoczynku, prawie nigdy nie buntował się bezsennością ani gwałtownymi przebudzeniami. Zawsze o piątej rano Popielski zapadał w kamienną niepamięć, a w samo południe podnosił swą głowę, obolałą od snu i tytoniowego zaduchu w sypialni. Niekiedy cierpiał na ból z powodu koszmarów nocnych, a raczej porannych. Zmory te przewalały się przez uśpiony umysł Popielskiego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, a pierwszy papieros rozpraszał skutecznie ich wspomnienie. Kilka razy w życiu zdarzyło mu się jednak, że budził się natychmiast pod ich wpływem. I tych kilka wypadków gwałtownych przebudzeń nauczyło go traktować nocne koszmary jak ostrzeżenia. Tak było podczas zesłania w Rosji, kiedy banda muzyków – pijanych, brodatych i oszalałych od wypitego spirytusu – wtargnęła do zajazdu, w którym odpoczywał po karcianej nocy, i rudymi od krwi siekierami zaczęła w czaszkach śpiących carskich oficerów wycinać osobliwe kliny. Tak było w czasach wiedeńskich, kiedy obłąkany szachista, który przegrał z nim partię o swoją kochankę, wdarł się do jego nędznego studenckiego pokoiku, unosząc w gołych dłoniach taflę szyby jak wojenny topór. Tak też było, gdy miał lat dziesięć i spał smacznie w domu swojej ciotki, gdzie zjawił się posłaniec z wieścią o jego ojcu, którego tatarscy bandyci zatłukli cepami pod Kijowem, i matce, która powiesiła się nazajutrz na kijowskim dworcu.
Takie sny były zawsze ostrzeżeniami albo zwiastunami nadchodzącego zła. Najczęściej występowały w nich jakieś zwierzęce stwory, które wychodziły z kątów pokoju i kręcąc długimi pyskami siadały mu na piersi. Tym razem, co jeszcze nigdy się nie zdarzyło, przyśniła mu się osoba, którą znał: w koszmarze pojawiła się Rita. Sklejone włosy, głowa oddzielona od tułowia, wyłupane oko.
Zerwał się z łóżka i zaczął się ubierać. Wzgardził ubraniem, które przygotował sobie – jak zawsze przed snem – na stojaku. Nie spojrzał nawet na koszulę i marynarkę od garnituru, do których był dobrany odpowiedni krawat. Aby zaoszczędzić czasu, jaki by zużył na wiązanie krawata i mocowanie się ze spinkami do mankietów, narzucił wprost na piżamę bluzę od swojego galowego munduru i zapiął ją pod szyję. Z butami w ręku, z płaszczem przewieszonym przez ramię i w przeciwsłonecznych okularach wyskoczył z mieszkania. Zapomniał tylko kapelusza.
Słysząc jeszcze biadolenie służącej i okrzyki zdziwienia, wydawane przez Leokadię, wskoczył do chevroleta, który stał pod domem. Ruszył szybko ulicą Kraszewskiego, potem skręcił w prawo, w Słowackiego. Błyskawicznie minął gmach Poczty Głównej i Ossolineum, po czym skręcił w Chorążczyzny. Ludzie pijący wodę ze starej studni przy placu Dąbrowskiego gapili się na auto z takim natężeniem, jakby było ono jakimś fantastycznym wehikułem. Na ulicy Sokoła Popielski zatrąbił na grupę młodzieńców, którzy tarasowali przejazd i najwyraźniej zmierzali do sali gimnastycznej. Młodzi ludzie pierzchli z głośnymi i niezbyt życzliwymi komentarzami. Skręcił w lewo, w ulicę Zimorowicza, i ujrzał przed sobą gmach Giełdy Towarowej i pomnik Ujejskiego. Akademicką przemknął błyskawicznie, wymijając furgon z węglem. Minął „Szkocką” i pomnik Fredry. Po chwili hamował przy Zielonej 8, pod gimnazjum Królowej Jadwigi.
Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,
wpół do dziesiątej rano
Dyrektor żeńskiego gimnazjum Królowej Jadwigi, pani Ludmiła Madlerowa, nie lubiła komisarza Edwarda Po-pielskiego. Poznała go podczas kilku przykrych rozmów, jakie musiała z nim przeprowadzić na temat jego nieznośnej córki. Siedział wtedy chmurny i zamyślony, jakby nieobecny duchem, i dyrektorka czuła, jak wzrasta w nim wściekłość. Takie reakcje widziała nieraz w swojej długiej karierze pedagogicznej, ale u Popielskiego – wyczuwała to doskonale – ta wściekłość wcale nie była skierowana ku własnej córce i nie zwiastowała sprawiedliwego rozprawienia się z rozwydrzoną pannicą; nie, ta furia była skierowana ku niej samej, ku zasłużonemu pedagogowi i długoletniej nauczycielce, która swoje najlepsze lata oddała wychowaniu dziewcząt i znała ich niepokoje i tajemnice lepiej niż własne sekrety! Popielski słuchał wszystkiego w pozornym spokoju, a potem szybko wychodził z gabinetu. Przez okno widywała wtedy jego potężną sylwetkę, jego melonik i lśniąco biały szalik. Krążył wówczas jak dzikie zwierzę po niewielkim placyku przed protestanckim kościołem św. Urszuli, okolonym drzewami i wciśniętym między dwie kamienice. Otoczony obłokiem dymu, wzbudzał ekscytację u młodej nauczycielki rysunków, panny Heleny Majerówny, którą kiedyś pani dyrektor przyłapała na bacznym przyglądaniu się policjantowi.
– Jakiż to mocny mężczyzna! – powiedziała wówczas w zachwycie panna Majerówna, myśląc, że stanęła za nią jej przyjaciółka, nauczycielka gimnastyki. – Pewnie rozmyśla nad jakąś ważną sprawą kryminalną!
– Nie, pani koleżanko – odparła dyrektor, wprawiając swoją pracownicę w straszną konsternację. – On myśli o tym, by pod naszą szkołę podłożyć bombę. Najlepiej wtedy, kiedy ja w niej będę!
Popielski stał przed dyrektorką, nieogolony, w ciemnych okularach i w płaszczu zapiętym pod szyję mimo wiosennego ciepła. Pani Madlerowa przypomniała sobie niesławę, jaką się cieszył – te wszystkie plotki o jego brutalności i niezliczonych romansach. Jej nie wydawało się to osobliwie ekscytujące. Patrząc na jego zmęczoną twarz i okulary maskujące oczy, widziała w tych plotkach – o ile było w nich trochę prawdy – raczej znak życiowej nieporadności, osamotnienia…
– Dobrze, że pan przyszedł, panie komisarzu – powiedziała twardo. – Właśnie pańska córka pozwoliła sobie dzisiaj pójść na wagary! Jej wychowawca, pan profesor Paklikowski, przed chwilą mi powiedział, że widział ją na ulicy Piłsudskiego! Była z nią razem…
Popielski zachował się inaczej niż zwykle. Do tej pory zawsze wysłuchiwał do końca pedagogicznych tyrad dyrektorki. Do tej pory, wychodząc, zawsze mówił: „Do widzenia!” I nigdy nie trzaskał tak mocno drzwiami.
Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,
trzy kwadranse na dziesiątą rano
Gdyby Rita Popielska miała szczerze powiedzieć, co sprawia jej równie wielką przyjemność jak jazda na nartach, odpowiedziałby: „wiosenne wagary”. Nigdy nie czuła się tak dobrze jak wtedy, kiedy udawało się jej ujść czujnym oczom nauczycieli, woźnego oraz innych szkolnych prześladowców. Rozpierała ją radość, kiedy wymykała się z gimnazjum i po kwadransie znikała w Parku Stryjskim, by tam w spokoju zaszyć się wśród krzewów i dzielić się sekretami z jakąś towarzyszką jej przestępstwa. Do tej pory była to Jadzia Wajchendlerówna, ale Rita zraziła się do niej mocno, kiedy spostrzegła, że w sporach z ojcem, jakie jej relacjonowała, Jadzia trzyma zawsze stronę „pana komisarza”. Od pewnego czasu powierniczką jej tajemnic i wspólniczką wagarów stała się Beata Zacharkiewicz, wysoka i niezbyt urodziwa dziewczyna, mało pochlebnie zwana „Tyką”.
Pierwszy dzień wiosny nieliczni i co odważniejsi uczniowie uczcili wagarami. Przypadał on w niedzielę. Rita uznała jednak, że ma prawo ten dzień obchodzić wcześniej, i namówiła do tegoż świętowania swoją nową przyjaciółkę. Tyka zrazu się opierała, ale natychmiast uległa, kiedy Rita obiecała jej wyjawić największy sekret swego życia.
Dziewczęta przygotowały się do wagarów starannie. Rita podkradła ojcu cztery papierosy, Tyka natomiast z butli z winem, stojącej w piwnicy, odlała niewielki słoik. Obie wzięły tego dnia do szkoły większy prowiant niż zwykle. Rita kilka dni wcześniej wystukała na maszynie fałszywy dokument, upoważniający je do przebywania tegoż dnia poza szkołą pod pretekstem organizowania wycieczki klasowej. Dokument podpisały wspólnie podrobionym podpisem swojego wychowawcy, profesora Paklikowskiego i wyposażone w to wszystko, spotkały się przed ósmą rano na Bazarze Stryjskim.