Stamtąd szybko doszły do parku. Aby uniknąć ciekawskich przy wejściu głównym, wspięły się w górę ulicy
Stryjskiej i dotarły wejściem zachodnim, koło domku ogrodnika. Zeszły w dół i pobiegły obok pomnika Kilińskiego. Potem wspięły się w górę. Za chwilę znalazły kryjówkę w krzakach. Choć pogoda była przepiękna i prawdziwie wiosenna, to jednak nikogo nie było wśród parkowych krzewów i półdzikich alejek. Obie panny, nie niepokojone przez nikogo, usiadły na zwalonym drzewie, zjadły po bułce z szynką, wypaliły po papierosie i wypiły po dużym łyku wina. Na darmo Tyka już od rana dopraszała się wyjawienia sekretu. Rita była nieustępliwa. Zdecydowanie stwierdziła, że wszystko opowie jej po drodze do pewnego tajemniczego miejsca, gdzie miała być dzisiaj o dziesiątej. Tyce aż oczy się zaokrągliły z ciekawości i postanowiła być cierpliwa.
Rita nie mogła jej zdradzić sekretu w tramwaju numer 3, którym jechały w stronę Łyczakowa, ponieważ było w nim zbyt wielu ludzi. Nie mogła go wyjawić również na Piekarskiej, ponieważ przeszkadzali jej w tym studenci pobliskiego Wydziału Lekarskiego uniwersytetu, którzy owego przepięknego dnia chyba masowo urwali się z wykładów, falowali na chodnikach i zaczepiali wszystkie panny. Dopiero kiedy weszły w ulicę Żulińskiego, zrobiło się wokół nich pusto. Słońce schowało się nieco za chmurami i tylko jego blady poblask osiadał na oknach i balkonach. Dziewczęta szły szybko, trzymały się pod ręce, rozglądały nieustannie w poszukiwaniu ewentualnych szpiegów i wymieniały szepty oraz westchnienia.
– I napisałam do niego na poste restante, wiesz?
– No i co? No i co?
– W liście tym okazałam chłodne zainteresowanie jego osobą. Napisałam wręcz: „Ma pan chyba zbyt duże wyobrażenie o swoich oczach. Może pan nimi uwodzić inne panny, ale nie mnie”.
– A on co na to?
– W kolejnym liście, tydzień temu, znów wspomniał o pięknie swoich oczu. Jest chyba bardzo pewny siebie. No bo zobacz, który mężczyzna wysłałby kobiecie zadedykowaną fotografię, na której widnieje jego tors…
– Co takiego?
– Tors, tors, Beatko, co cię tak dziwi? Nie widziałaś męskiego torsu?
– Ależ widziałam. – Tyka się nadąsała. – No ale mów dalej, co ci odpisał.
– Napisał, że proponuje mi spotkanie, oczywiście w miejscu publicznym, gdzie będę je mogła, wyobraź sobie!, gdzie będę je mogła podziwiać.
– Co, jego oczy? Czy tors?
– No przecież nie miejsce publiczne!
Przerwały na chwilę, ponieważ wszystko zagłuszyły okrzyki ulicznego handlarza, który objuczony workami, wchodził do jakiejś bramy i darł się wniebogłosy: „Han-dełe! Handełe!”
– No i gdzie jest to miejsce publiczne?
Rita stanęła i spojrzała z uśmiechem na koleżankę. Napawała się jej gorącym zaciekawieniem.
– Właśnie tam idziemy, głuptasko.
– Co? Idziemy tam?
– Nie chcesz? – Rita stała się poważna i wskazała na wewnętrzną kieszeń płaszczyka. – Mam tu adres. Wszystkie jego listy noszę przy sobie, aby nie znalazł ich mój stary. To publiczne miejsce to klub bilardowy… Chcę, żebyś mi towarzyszyła… Oczywiście nie dlatego, że się boję iść sama, ale żebyśmy potem wymieniły uwagi o tych jego niby pięknych oczach…
– Dziękuję ci, kochanie! – Tyka ucałowała ją w oba zarumienione policzki. – Dziękuję ci stokrotnie za twoje zaufanie!
– Cicho – syknęła Rita. – Lepiej dowiedzmy się, która godzina. Bo już prawie jesteśmy na miejscu. Ale najpierw obejrzymy sobie tę kamienicę.
Minęły bramę opatrzoną numerem 10, a potem numerem 10a i po chwili znalazły się na rogu Łyczakowskiej. Weszły do knajpy Krebsa. Z powodu zasłoniętych okien było w niej całkiem ciemno. Zobaczyły tylko jakiegoś pijaka i barmana o twarzy tak ponurej i zasępionej, że mógłby być głównym szwarccharakterem miejskich ballad. Pijak, który zapewne przesadził z leczeniem kaca, kołysał się nad stopką wódki i usiłował ugryźć śledzia, którego dwoma palcami trzymał za ogon.
– A czegóż tu taki paniunci sobi u nas winszuju? -zahuczał barman potężnym głosem.
– Chciałybyśmy wiedzieć, która będzie godzina -powiedziała Rita, znacznie odważniejsza od Tyki.
– A będzi to i północ, a jest przed dzisiątu – roześmiał się barman.
– Dziękujemy. – Rita dygnęła grzecznie.
Na ulicy było pusto. Wyszły z knajpy, po czym Rita wciągnęła koleżankę do najbliższej bramy.
– No, daj jeszcze wina, Beaciu!
– Już! – odparła Tyka.
Wypiły po sporym łyku. Mrużąc oczy, wychyliły się z bramy i rozejrzały po ulicy. Było nadal pusto, tylko kilka metrów dalej parkował właśnie czarny automobil.
– Który to dom, Rito, który to dom? – Beatka była aż blada z podniecenia. – Ten, przed którym stoi to auto?
– Nie! – Teraz Rita też była blada. – Chwyciła koleżankę mocno za łokieć: – Musimy wracać. Natychmiast! Tędy, przez podwórko!
– Jak to wracać? Teraz? Już mi nie ufasz? – Tyka ze łzami w oczach biegła za szybko idącą Ritą, która kierowała się przez tylną bramę na podwórze.
Dogoniła ją dopiero po kilkunastu metrach. Zaskoczony ich widokiem handlarz przestał wykrzykiwać swoje „Hadełe” i przyglądał się obu pannom.
– Jak mogłaś? – płakała Beata. – Wiesz, co to znaczy być odepchniętą, sponiewieraną? Takiej mi narobiłaś nadziei!
– To auto prowadził mój stary, rozumiesz?! – Oczy Rity były pełne furii. – Nie wiem, jak odkrył moją tajemnicę, ale to dla niego pestka! – Parsknęła szyderczym śmiechem. – Dla tego asa polskiej policji…
– Posłuchaj, Rito. – Beata nagle się uspokoiła. – A może twój tato przyjechał po tego człowieka? Sam napisał ci w liście, że ścigała go policja wielu krajów. Może twój tato go tropi?
– O Boże, Boże. – Rita włożyła swe szczupłe, długie palce we włosy. – To może być prawda! Muszę to wiedzieć! Chodź wracamy do tej knajpy i będziemy patrzeć przez witrynę!
– Ale tam jest jakiś pijak i ten straszny barman!
– Nie bój się, w razie czego…
– Zawołasz twojego tatę?
Rita patrzyła na Beatkę długo, jakby chciała swym spojrzeniem wypalić jej oczy.
– Nawet tak nie myśl! – powiedziała powoli. – Nigdy nie poproszę o pomoc tego gada, który mnie śledzi na każdym kroku! Który moje życie zamienił w piekło! Wiesz, że przez niego nie będę grała w Medei? Kasprzak odsunął mnie od tej roli i dał ją Jadźce! Kiedy go zapytałam, dlaczego, odpowiedział, żebym o to dowiadywała się u swojego ojczulka! Rozumiesz? Czy ty myślisz, że go kiedykolwiek o coś poproszę?!
Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,
pięć minut na jedenastą przed południem
Zaremba usłyszał kroki na schodach. Przyłożył oko do małej dziury w firance, wiszącej w drzwiach ustępu. Po galeryjce wolno wchodził mężczyzna w kapeluszu i z plecakiem. Ubrany był w znoszoną i za dużą jesionkę. Minął ustęp, spojrzał uważnie na kartkę z napisem „Awaria” i powlókł się na ostatnie piętro noga za nogą. Był młody, a poruszał się jak starzec. Był szczupły, a sapał jak grubas. Był człowiekiem, a wyglądał jak zwierzę. Zaremba, przebrany za hydraulika, usiadł na zamkniętej muszli i połą robotniczego fartucha otarł twarz z potu. Usłyszał chrobot klucza w zamku i trzaśniecie drzwiami. Nie miał wątpliwości. To był Potok. Właśnie wszedł do swojego mieszkania.