Wtedy zdjęto mu okulary. Najpierw myślał, że jest w teatrze. Siedział w ciemności, a przed nim rozpościerała się punktowo oświetlona ciemnowiśniowa kurtyna. Rozejrzał się i zobaczył, iż nie ma żadnej widowni, jego krzesło jest jedyne w pomieszczeniu, a kurtyna jest bardzo niewielka i powieszona na stojącym półokrągłym stelażu parawanu. Wokół kurtyny znajdowały się statywy z lampami, z aparatami fotograficznymi oraz z lampami błyskowymi. Usłyszał szczęk żabek i kurtyna się rozsunęła. W rzęsistym świetle siedział na krześle młody mężczyzna, który wydał się Popielskiemu znajomy. Ubrany był w jasnoszary garnitur z drogiej wełny, z którym mocno kontrastowały krawat w kolorze wina i czerwona róża w klapie marynarki. Wysoko zadarta noga obuta była w trzewik do gry w golfa. Rysy twarzy miał niezwykle regularne, wargi pełne, twarz szczupłą i pociągłą. Gdyby nie krótkie zaczesane na bok włosy, męska sylwetka i cień zarostu na twarzy, mógłby uchodzić za kobietę. Piękną kobietę.
– Chce pan zobaczyć Minotaura, komisarzu? – Głos miał gruby i wyrazisty. – Mamy go. Jest żywy i czeka na swojego Tezeusza. A pan…
Popielski nie wiedział, skąd zna tego mężczyznę. Czy to możliwe, by człowiek przed nim był księdzem Kier-skim, duszpasterzem młodzieży, który swym potężnym głosem kaznodziei rozpalał dziewczęce serca? To wydawało się niemożliwe, a jednak…
– Czy pan jest księdzem? Czy ksiądz Konstanty Kierski? – przerwał mu w pół zdania.
– O ile wiem, to nigdy nie byłem księdzem – mężczyzna odparł z powagą. – Choć niegdyś bardzo dobrze znałem jednego. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, czy też pozwoli mi kontynuować?
– Co to znaczy „mamy Minotaura”? Ja nie przyszedłem tu dla Minotaura! Gdzie jest moja córka? – Popielski szarpnął się na krześle.
Mężczyzna wstał i podniósł z podłogi jakiś podłużny przedmiot. Był to kij do gry w golfa. Podszedł do Popiel-skiego, pochylił się nad nim i przyglądał się przez chwilę jego małżowinie. Komisarz nie dostrzegł ruchu, lecz poczuł ból, który wbił mu się w głowę jak kolec. Ucho zapulsowało i szybko się powiększało. Przeraźliwy pisk wibrował mu w czaszce. Mężczyzna podszedł z drugiej strony i zaczął oglądać drugie ucho jak laryngolog. Wziął zamach. Głową Popielskiego targnął drugi cios. Komisarz wolno runął wraz z krzesłem. Pisk podnosił się. Był tylko jeden sposób, żeby go zagłuszyć. Samemu trzeba było krzyczeć. Popielski darł się z bólu jak ranne zwierzę. Tarzał się po podłodze i wierzgał nogami. Zamiast uszu miał dwie ciepłe, wilgotne i obolałe galarety.
Poczuł perfumy. Otworzył oczy. Mężczyzna kucał nad nim z kijem golfowym w dłoni. Popielski spodziewał się kolejnego ciosu. Przestał krzyczeć. Musiał zachować trochę sił na kolejne uderzenia.
– Już mi pan nie przerwie więcej, prawda, komisarzu? – powiedział cicho mężczyzna. – To, co teraz pan usłyszy, to historia pewnego chłopca, a potem młodzieńca. Koherentna jak ciąg. Prawdziwa jak ekstremum paraboli.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni marynarki gruby, oprawiony w słoniową skórę notes i zaczął czytać.
Chłopiec urodził się w roku 1910 w zamożnej i arystokratycznej rodzinie Woronieckich w majątku Baranie Peretoki w powiecie sokolskim. Był późnym dzieckiem swoich rodziców. Jego ojciec, Juliusz hrabia Woroniecki, właściciel wielkich dóbr ziemskich, był absolwentem matematyki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Drzemała w nim wielka pasja społecznikowska, którą realizował, ucząc wiejskie dzieci matematyki. Jeśli w którymś odkrywał umysł ścisły, zaczynał się nim opiekować. Opłacał dziecku gimnazjum, aby talent się nie zmarnował. Dwaj starsi, już dorośli, bracia chłopca też byli matematykami. Obaj polegli na Wielkiej Wojnie pod Gorlicami. Chłopiec prawie ich nie pamiętał. Od małego wychowywano go na wybitnego matematyka. Zamiast bajek przed snem czytano mu matematyczne zagadki, zamiast żołnierzyków ustawiał na podłodze figury geometryczne, zamiast zamków z piasku budował czworokąty na bokach trójkąta, zamiast latawcami bawił się trójmianami kwadratowymi. Był genialnie uzdolniony. W wieku lat sześciu rozwiązywał układy równań, a w wieku lat dziesięciu badał już przebieg funkcji.
Wszystko to przestało mieć dla niego znaczenie, kiedy pewna rusińska wiejska dziewczyna odkryła przed nim świat fizycznych doznań, który pochłonął go bez reszty. Od układów równań wolał układy cielesne, funkcje wykładnicze kojarzyły mu się już wyłącznie z wykładaniem przez kobiety piersi ze stanika. W Sokalu, gdzie chodził do gimnazjum, podglądał wraz kolegami, jak dyrektor kina „Świt”, pan Karol Poliszuk, nocami przypiera do ściany swojego kantorka miejscowe kurtyzany. Któregoś dnia został przyłapany na podglądaniu. Dyrektor kina wcale się na niego nie gniewał i zaproponował mu współudział. Matematyka nudziła chłopca coraz bardziej, a jej lekcje przerywał bieganiem do szkolnego ustępu. Dwukrotnie repetował klasę i raz leczył się z rze-żączki. Ojciec wpadał w furię, lecz w jej interwałach zakładał, że buntowniczy wiek dojrzewania – który brał za przyczynę całego zła – prędzej czy później minie, a jego syn wróci w objęcia królowej nauk. Postanowił odseparować go od wszelkich złych wpływów i oddał pod żelazną opiekę swojego brata, byłego oficera, Stanisława hrabiego Woronieckiego, który w śląskim Skoczowie był właścicielem dużej fabryki parasolów i lasek „Palus”. Niestety, stryj Stanisław miał dwudziestoletniego syna Janusza, który był zdeprawowany w stopniu nie mniejszym niż jego kuzyn. Chłopiec, już wówczas osiemnastoletni młodzieniec, zapoznał przez Janusza mądrą i znającą życie kobietę, byłą właścicielkę burdelu, podówczas szefową biura matrymonialnego, Klementynę Nowoziemską. Ona szybko mu podpowiedziała, jak ma wykorzystać swoją nadzwyczajną urodę i jak dobrze może prosperować, robiąc na dodatek to, co najbardziej lubi.
Młodzieniec posłuchał madame. Nie szczędził swych wdzięków paniom i panom, a wszyscy hojnie mu się odpłacali. W wieku lat dziewiętnastu wyprowadził się od stryja i zamieszkał u pani Nowoziemskiej. Ojciec, nieszczęśliwy i zrozpaczony, wyklął swojego jedynego syna i zerwał z nim wszelkie stosunki, co winowajcy nie zmartwiło, nawiasem mówiąc, w stopniu najmniejszym. Bez żalu zapomniał o ojcu, który był dla niego personifikacją matematyki, i o matce, która poza swoją migreną nie widziała świata. Żył tak, jak chciał. Pieniędzy mu nie brakowało, gdyż – dzięki kontaktom pani Nowoziemskiej – bywał dawcą rozkoszy i częstym towarzyszem podróży bogatych niemieckich ekscentryków, z którymi przemierzał luksusowymi salonkami trasę
Katowice-Wrocław-Berlin. Najczęściej podróżował w towarzystwie wrocławskiego barona von Criegern, który wtajemniczał go w różne swoje plany i zamiary. Jeden z nich spodobał się młodzieńcowi nadzwyczajnie. Baron von Criegern zamierzał założyć we Wrocławiu dom publiczny dla bogaczy. Największym problemem, zdaniem barona, była rotacja personelu, prostytutki bowiem bardzo często zmieniały miejsca swojej pracy. Był tylko jeden skuteczny sposób na zatrzymanie ich na stale – nielegalne przemycenie i przetrzymywanie w zamknięciu w stanie półniewolniczym. Ponieważ Polki i Czeszki były kobietami nadzwyczaj pięknymi, a przemycenie ich oznaczałoby pokonanie tylko jednej granicy, stały się one, siłą rzeczy, najodpowiedniejszym towarem. Młodzieńcowi aż zaiskrzyły się oczy, kiedy baron von Criegern przedstawił mu ten pomysł. Doszli szybko do porozumienia – baron wykładał pieniądze i udzielił swojemu wspólnikowi dwuletniej bezodsetkowej pożyczki, a młodzieniec wnosił swoje bezcenne kontakty. Kilka dni później we Wrocławiu zarejestrowano firmę przewozową „Woroniecki und von Criegern”.