Działalność ich nie była skomplikowana. Klementyna Nowoziemska w porozumieniu z Ernestyną Nierobisch zajmowały się wynajdowaniem młodych kobiet. Szukały przede wszystkim sierot i pań ocierających się o półświatek, których zniknięcia nikt by nie zauważył, a na pewno by się nim nie przejął. Woroniecki nawiązywał z tymi kobietami kontakt jako kandydat na męża. Mało która nie dała się uwieść pięknemu hrabiemu i mało która odmawiała wspólnej romantycznej wycieczki do Niemiec. A tam już czekał na nie przedsiębiorczy baron von Criegern.
Firma prosperowała znakomicie. Von Criegern nawiązał międzynarodowe kontakty, zwłaszcza ze swoimi argentyńskimi odpowiednikami, wśród których wielu pochodziło z jego rodzinnego miasta. W kwitnącym interesie pojawiła się jednak rysa. Minęły dwa lata i baron zażądał zwrotu pożyczki. Woroniecki miał takie dochody, że odkładając ich drobną część, zebrałby potrzebną sumę w ciągu kilku miesięcy. Ale on nie znał słowa „oszczędność”. Pieniędzmi szastał równie nieprzyzwoicie, jak się prowadził, a kiedy baron zażądał szybkiego zwrotu pożyczki, akurat przepuścił cały swój zapas pieniędzy w katowickim kasynie. Zniecierpliwiony baron nie ustawał w ponagleniach. Woroniecki starał się o kredyt, ale nie wiedzieć czemu, bankierzy kręcili nosem nad wypłacalnością firmy spedycyjnej, której był właścicielem. Wówczas von Criegern po cichu nawiązał kontakty z Nowoziemską i postawił młodemu człowiekowi ultimatum – jeśli nie odda pieniędzy w ciągu miesiąca, to on rozwiąże firmę i poszuka sobie innego uwodziciela. Co najgorsze, baron zademonstrował mocno swoją determinację. Któregoś dnia Woronie-ckiego odwiedziło dwóch Niemców i złamało mu rękę. Przybysze zagrozili, że jeśli nie odda pieniędzy, złamią mu drugą. Nadto Nowoziemską zerwała z nim kontakty i młodzieniec spadł bardzo nisko – znów został zmuszony do zarobkowania własnym ciałem, ale warunki znacznie się zmieniły: wyrzucano go z dobrych lokali, a klientki i klienci w tych podlejszych nie płacili już tak dużo. Ręka się źle zrastała i bardzo bolała. Pewnego dnia Woroniecki dowiedział się od kuzyna Januszka, iż jego ojciec umiera. Posypał głowę popiołem i udał się do Baranich Peretok.
Ojciec, rzeczywiście dożywający już swoich dni, przywitał syna marnotrawnego ze łzami i bez szemrania wręczył mu czek na sumę żądaną przez barona von Criegern. Młodzieniec ucieszył się nie tylko tym, że w końcu spłaci swój dług i uwolni się od gangstera, lecz przede wszystkim tym, że oto kończą się szaleństwa i nadchodzi czas stabilizacji. Ojciec umrze, a on, jako jedyny spadkobierca, obejmie zarząd dobrze prosperującego majątku ziemskiego, ustatkuje się, ożeni, osiądzie w Baranich Peretokach, no może czasami tylko odwiedzi jakiś tajny klub w dużym mieście… Juliusz hrabia Woroniecki przejrzał najwyraźniej plany syna i pokazał mu swój testament. Był w nim zapis, iż majątek przejdzie na rzecz potomka tylko wtedy, gdy ten w ciągu dwóch lat zdobędzie tytuł doktora filozofii w zakresie matematyki lub logiki. „Twój geniusz nie może zostać zmarnowany”, tak brzmiały ostatnie słowa starego hrabiego.
Woroniecki bez większego trudu podniósł krzesło wraz z Popielskim. Postawił je i znów wszedł na prowizoryczną scenę. Usiadł okrakiem na odwróconym krześle, oparł brodę na jego oparciu i wpatrywał się w fioletowe uszy komisarza.
– Byłem załamany – powiedział – ale mam w sobie chyba coś z księdza, jak pan zauważył, bo Bóg nade mną czuwał. Na pogrzeb mojego ojca przyjechał jego dawny uczeń, chłopiec z ludu, który wykazywał wielkie zdolności matematyczne. Była to właśnie taka wiejska perła, którą wyłowił szlachetny hrabia i której zapewnił edukację. Tak… Wtedy właśnie, na pogrzebie ojca, spotkałem Minotaura.
Woroniecki wstał i wyszedł przez drzwi, których Popielski nie widział, ponieważ zasłaniał je parawan. Po chwili deski podłogi zadudniły. Hrabia znów się pojawił na scenie. Nie był sam. Przy jego kolanach warowała bestia.
Woroniecki w lewej dłoni dzierżył gruby łańcuch. Drugi jego koniec obwiązywał szyję Zdzisława Potoka. Nagi więzień miał skrępowane ręce na brzuchu, a nogi – w kostkach. W jego ustach tkwił knebel. Czapa gęstych włosów była pokryta jakimś smarem. Na białawym, zarośniętym włosami ciele były widoczne czerwone ślady otarć, strupy ran i skórnych wyprysków. Pod skórą napinały się potężne i dobrze wyrobione mięśnie. Potok, pochylony, patrzył spode łba na Popielskiego. W jego ustach poruszył się lekko knebel. Minotaur się śmiał. Komisarz na chwilę zapomniał o Ricie. Poczuł, jak pulsuje mu krew w skroniach. Nie wytrzymał i rzucił się wściekle do przodu wraz z krzesłem.
– Niech się pan nie denerwuje, komisarzu – uśmiechnął się hrabia Woroniecki. – Zaraz pan dostanie tego potwora w swoje ręce. Ale najpierw historia o młodzieńcu, którego życie jest dowodem na istnienie boskiej opatrzności. Otóż, jak panu mówiłem, spotkałem Potoka na pogrzebie mojego ojca. Zaintrygował mnie swoją brzydotą, bo lubię wszelkich odmieńców. Zaprosiłem go na stypę i długo rozmawialiśmy. Dowiedziałem się o nim wszystkiego. Że studiował matematykę w Krakowie, że chciał się naukowo poświęcić logice, że krakowscy uczeni go nie doceniali i wyśmiewali jego pomysły. Nie chcieli wyjść poza swoje wąskie poletka naukowe. A Potok zamierzał, idąc w ślad za pracami Łukasiewicza, badać teksty starożytnych logików przy zastosowaniu matematycznego instrumentarium. Krakowscy uczeni odsyłali go do filologów, ci z kolei nie chcieli z nim rozmawiać, nie mając pojęcia o matematyce.
Potok rozczarował się ciężko, przerwał studia, wyjechał z Krakowa i został jakimś guwernerem w majątku koło Brodów. Ale wróćmy do rzeczy. Po pogrzebie mojego ojca rozmawiałem z Potokiem długo w noc i zaproponowałem mu, by napisał za mnie pracę doktorską. Obiecywałem mu za to złote góry, ale on nie chciał. Chciał tylko kobiet. Parsknąłem w myślach śmiechem. To nie był dla mnie żaden kłopot. Ale po chwili przestałem się śmiać. Potok chciał tylko dziewic. Zażądał ich trzech: jednej na początku pisania pracy, jednej w połowie i jednej niejako na deser – Woroniecki roześmiał się ze swojego dowcipu – po napisaniu pracy. Nie wytłumaczył mi zresztą, skąd takie zachcianki, ale ja jestem tolerancyjny. Wiele dziwactw w życiu widziałem.
Przerwał, usiadł w fotelu i zapalił papierosa.
– Widzę, że jest pan bardzo zainteresowany, komisarzu. – Uśmiechnął się do Popielskiego. – No to niech pan słucha. Teraz dopiero się zacznie! Wynająłem dla Potoka mieszkanie na Żulińskiego, niedaleko mojej tajnej garsoniery, w której raz na jakiś czas odbywałem dyskretne spotkania. Moja dawna znajoma, Klementyna Nowoziemska, obiecała mi pomóc w całej sprawie, oczywiście nie za darmo. Zażądała jednak takiego honorarium, że aż mnie zatkało. Ale nie targowałem się. Po miesiącu znalazła mi najprawdziwszą dziewicę z Tarnowa. Spotkałem się z nią kilkakrotnie i co tu kryć, rozkochałem ją w sobie dość szybko. Zaproponowałem jej wspólną wycieczkę w Karpaty i zabrałem ją tam moim autem. Po drodze, pod Mościskami, udałem, że auto mi się zepsuło. Zapadał wieczór. Wysłałem ją do hotelu. Niby ze względów obyczajowych kazałem jej zameldować się pod fałszywym nazwiskiem.
Miała tam na mnie czekać. A doczekała się Minotaura.
Woroniecki zmienił się na twarzy. Zerwał się na równe nogi, chwycił kij golfowy i zaczął nim bić Potoka. Ten upadł na twarz. Dudniły żebra bitego, końcówka kija zagłębiała się w jego ciało jak w ciasto. Na kneblu pojawiły się wykwity krwi i piany.
– I przyszedł do niej kanibal, monstrum, ludożerca! – wrzeszczał Woroniecki, bijąc Potoka w głowę. – I zeżarł ją, zamiast tylko wyruchać, jak obiecał! Tak, zwierzaku?