– To jest rezydencja barona Bernharda von Criegern -powiedział cicho. – Państwo von Criegern od tygodnia przebywają w swojej willi Villa Clementina w Schreiber-hau, a tutaj honory gospodarza spełniam ja. Nie chciałbym urazić pana kapitana, ale żeby tu wejść pod nieobecność baronostwa, trzeba mieć nieco wyższą rangę.
– No patrzcie, Pohler – Mock zwrócił się do swojego towarzysza – jak on się ładnie wysławia! Prawdziwy retor!
Kapitan poczuł pustkę w głowie. Zwykle w takich sytuacjach reagował wściekle i zdecydowanie. Kogoś straszył, szantażował lub bil. A tutaj nie mógł zastosować żadnego z tych środków. Nie miał czym straszyć ani szantażować, a wynik ewentualnej bójki byłby z góry przesądzony na korzyść wystrzyżonego jak rekrut osiłka. Splunął obficie na ziemię. Nie znosił być nieprzygotowanym do rozmowy.
– No to nie będę wchodził – odparł. – Pogadamy tutaj. Poza tym nie przyszedłem do baronostwa, tylko do pana. Zechce mi pan otworzyć, panie…
– A ten to też policjant? – Kamerdyner spojrzał z pogardą na stary szynel Pohlera. – Też mam go wpuścić?
– Tak. – Mock nie rozumiał, dlaczego tak powiedział. -To policjant, wachmistrz Pohler, mój współpracownik.
– Jestem Bruno Gorsegner i jest mi bardzo przykro – odparł cerber i uczynił taki ruch ręką, jakby odganiał muchę od twarzy – ale zgodnie z zarządzeniem pana barona von Criegern, nikt oprócz służby, rodziny i osób uprawnionych, nie ma prawa przebywać na terenie rezydencji. A pan, panie kapitanie, i wachmistrz – uśmiechnął się lekko – nie należą do żadnej z wyżej wymienionych kategorii. Przecież nie jest pan ani policjantem, ani prokuratorem, ani nawet komornikiem, lecz jedynie wyższym oficerem abwery. Gdybym pana wpuścił, mógłbym równie dobrze udostępnić teren rezydencji na przykład wyższemu oficerowi służby kwatermistrzowskiej. Ale jestem człowiekiem dobrze wychowanym i jeszcze raz zapytam: czy mogę w jakiś sposób być przydatny panu kapitanowi w sytuacji, kiedy rozdziela nas parkan?
Mock pierwszy raz od momentu, kiedy poznał nad-sekretarza Seufferta, pożałował, że nie ma z nim tego gestapowca. Wobec niego elokwentny famulus byłby posłuszny jak te warujące bestie. I wtedy przypomniał sobie, gdzie widział podobne psy. Rozrywały szczury na maneżu przy torze wyścigów konnych, a on wraz z innymi mężczyznami obstawiał, który pies zagryzie więcej szczurów. Odrzucił w myślach te krwawe wspomnienia.
– Może mi pan pomóc, panie Gorsegner – powiedział. – Nawet przez płot. Czy widział pan kiedykolwiek tego tu wachmistrza Pohlera?
– Nie, nigdy – odparł szybko kamerdyner.
– Nieprawda! – krzyknął Pohler. – Przecież płaciłeś mi za kurs tej kobiety, którą przywiozłem tutaj wieczorem!
– Nigdy pana nie widziałem – odpowiedział Gorsegner. – I wypraszam sobie mówienie mi na ty. Przedwczoraj byłem tutaj i nikt mnie nie niepokoił ani nie dzwonił do bramy. Nie płaciłem też za kurs żadnemu dorożkarzowi.
– Panie Gorsegner – warknął Mock – twierdzi pan, że mój człowiek kłamie?
– Panie kapitanie, niczego nie twierdzę – Gorsegner roześmiał się wesoło – tylko stwierdzam. Nie widziałem tego pana ani żadnej kobiety, którą rzekomo miał tu przywieźć. Ani we czwartek, ani nigdy wcześniej, ani później… – Poklepał się po ramionach. – Przepraszam panów bardzo, ale robi się dość zimno, a ja nie jestem tak ciepło ubrany jak panowie… Czy ma pan kapitan jeszcze jakieś pytania? Chętnie na nie odpowiem.
– Nie. – Mock wściekłym wzrokiem spojrzał na Pohlera, który skulił się ze strachu. – Dziękujemy panu, panie Gorsegner. Dobranoc.
– Dobranoc panom – odpowiedział kamerdyner i podążył żwawo ku rezydencji.
Psy, pozbawione pana, rozwyły się i rozszczekały, kiedy Mock ruszył szybkim krokiem, ciągnąc za kołnierz Pohlera. Kiedy zbliżyli się do auta, kapitan wziął zamach jak dyskobol i zakręcił fiakrem, który runął na maskę adlera.
– Może mi to wytłumaczysz, Pohler? – Mock zdjął melonik i otarł czoło z potu. – Kłamiesz ty czy on? Wytłumaczysz mi to czy pojedziemy na gestapo?
Przerażony dorożkarz zdjął czapkę i przygładził włosy. Pochylił głowę i patrzył na Mocka błagalnie. Czapkę ściskał i skręcał w dłoniach. Przypominał Mockowi własnego ojca, ubogiego szewca z Waldenburga, który został kiedyś wezwany do dyrektora gimnazjum. Dyrektor wrzeszczał i groził Willibaldowi Mockowi, gdyż jego syn, ten tu obecny gimnazjalista Eberhard, okazał się zakałą tak wspaniałego zakładu nauczania, bo wraz z dwoma innymi uczniami został złapany przez tajną policję w domu rozpusty.
Zawstydzony szewc, odświętnie ubrany, stal wtedy przed rozsierdzonym dyrektorem j miął w dłoniach czapkę, zupełnie jak teraz Pohler.
– Przecież pan wie, że ja bym pana nie okłamał – po wiedział przez łzy dorożkarz. – Naprawdę pan mnie nie poznaje, panie kapitanie? Ja wiem, to było wiele lat temu, a ja byłem znacznie szczuplejszy i miałem gęste włosy. Byłem pomocnikiem w teatrze…
– No, chyba poznaję – odparł Mock. Błyskawicznie przeszukiwał swe wspomnienia, lecz nie mógł w nich odszukać twarzy Pohlera, nie mówiąc o tym, aby ją skojarzyć z jakimś teatrem. – No i co z tego, że poznaję?! – Znów był wściekły. – Nawet jeśli poznaję, to skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz?!
– Ta kobieta była odmieńcem – szepnął Pohler.
– Kim niby? – Mock włożył melonik i pochylił się nad fiakrem. – Powiedz mi to do ucha!
– Odmieńcem, przebierańcem – trochę głośniej odparł Pohler. – Przywiozłem go do tego kamerdynera. On też jest odmieniec, pederasta. Ukrywa to… Wie pan, jak to jest teraz… Gestapo, obóz koncentracyjny… To nie złote lata dwudzieste.
– A skąd wiesz, że ta kobieta była przebranym mężczyzną? Bo co? Bo sama zaniosła ciężką walizę? Skąd wiesz, że ten kamerdyner jest pederasta? – Mock czuł podniecenie jak pies, który wpadł na trop.
– Ja ich znam, każdego z nich poznam… Przecież pan wie, pan mnie zna… Wtedy, wiele lat temu, był pan radcą kryminalnym, nie kapitanem jak teraz… Potraktował mnie pan jak człowieka.
Mock zamyślił się, spoglądając na czarny Scheitniger Park. Wiatr poruszał nagimi gałęziami. Tu pod tymi drzewami był szalet, gdzie spotykali się odmieńcy… Kapitan przypomniał sobie nagle pewną akcję, w której uczestniczył. Ale do cholery, kiedy sobie przypomni Pohlera, skąd niby go zna?! Sapnął. W gruncie rzeczy wcale nie chciał tego wiedzieć. Nie chciał wysłuchiwać kolejnej historii, banalnej, bolesnej i całkowicie przewidywalnej. Chciał jedynie iść do domu, w którym na pewno nie ma pastora Krebsa, i usiąść przy swoim biurku z kieliszkiem koniaku, by zebrać myśli. A potem, późną nocą, ustawi szachownicę i przypomni sobie różne warianty otwarć zamkniętych, które najbardziej lubił.
– Dobra, wierzę panu, Pohler – mruknął. – Niech pan siada, bo jeszcze Bibi trafi klienta i co będzie z pańską budą?
Zapuścił silnik. Pohler nie ośmielił się usiąść koło Mocka i kulił się zziębnięty na tylnym siedzeniu. Kapitanowi też było zimno. Minąwszy park, Fürstenbrücke i kościół św. Piotra Kanizjusza, widoczny zza nagich drzew, spoglądał w okna wielkich secesyjnych kamienic przy Kaiserstrasse, w których gasły już światła. Po przyjściu do domu najpierw usiądzie przy piecu i będzie tam długo się grzał. Następnie zje spóźnioną kolację. Wątróbkę z cebulką. A potem naleje sobie kieliszek koniaku.
Trochę go zarzuciło na Kaiserbrücke, ale była to jedyna nieprzyjemna niespodzianka na zaśnieżonych ulicach, na których dopiero pojawiały się tu i ówdzie nocne furmanki z piaskiem. Po raz drugi zarzuciło go pod dworcem, ale do tego poślizgu doprowadził celowo. Manewr zwrócił uwagę tylko jednego sennego fiakra i Bibi, która siedziała na koźle dorożki z jakimś mężczyzną. Mock odwrócił się do Pohlera.