Artur Baniewicz
Góra trzech szkieletów
© 2003
Zajechali przed bramę budowy dwuletnim najwyżej mercedesem, ale wśród użytkowników osobowych wozów tej marki zdarzają się także ludzie uczciwi i moralni do szpiku kości. Samochód wyglądał na dobrze utrzymany i może dlatego na tle wywoskowanego lakieru tak bardzo rzucał się w oczy wgnieciony przedni błotnik oraz paskudna rysa, ciągnąca się wzdłuż tylnego błotnika i zakończona wyłupanym kierunkowskazem. Starałem się nie wyobrażać sobie, jak wygląda teraz człowiek odpowiedzialny za oszpecenie eleganckiej limuzyny.
Dwaj potężni trzydziestoletni mężczyźni, którzy z niej wysiedli, mieli na sobie jeszcze większe kurtki z czarnej skóry, sprane dżinsy i ciężkie, mocne buty. Nie ulegało wątpliwości, że obchodzenie ich możliwie szerokim łukiem jest dla szanującego zdrowie obywatela równie wskazane, jak rezygnacja z picia, palenia i nagłego wybiegania na jezdnię. Budzili respekt, niezależnie od tego, czy pod kurtkami ukrywali same mięśnie, czy coś jeszcze.
Ich szef nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale patrząc na jego trzyczęściowy garnitur, włoskie pantofle i okulary w oprawkach z pozłacanego drutu, nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto rządzi w tej trójce. Zapach drogiej wody kolońskiej wyprzedzał go o jakieś dwa metry, ale aura pewności siebie, władzy i autorytetu była już całe kilometry za moimi plecami, nim nos w ogóle coś wyczuł.
– Dzień dobry, panie Małkosz – błysnął zębami i wiedzą. – Mam nadzieję, że nie obudziliśmy?
– Skąd panu przyszło do głowy, że spałem? – Było już od dawna widno, choć jeszcze pusto, ale sytuacja mimo wszystko mi się nie podobała. Pewnie dlatego zapomniałem dodać do pytania choćby odrobiny świętego oburzenia.
– A co może robić nocny stróż w swojej kanciapie o wpół do szóstej rano? – Dla odmiany popisał się niezłą znajomością życia.
– Czujnie strzec i zdecydowanie bronić powierzonego mu mienia – uświadomiłem go po sekundzie namysłu. Tym razem się nie uśmiechnął. Albo wykręcił się od wojska i nie skojarzył tego, co powiedziałem, z abecadłem wartownika, albo wręcz przeciwnie: dopadli go i po dziś dzień psuło mu humor wspomnienie kilkunastu wydartych z życiorysu miesięcy.
– Nie jesteśmy z Mark Security – wzruszył ramionami, dzięki czemu upewniłem się, że neseser, który dźwigał w lewej ręce, nie waży wiele. – Nie przyjechaliśmy tu po to, by pana kontrolować.
– A po co przyjechaliście? – zapytałem mało dyplomatycznie. Mniejszy z potężnych facetów zrobił dwa kroki i położył dłoń na siatce. Gest równie nieszkodliwy jak skok tygrysa na pręty klatki, ale działający na wyobraźnię. Dobry mim namęczyłby się nieźle, chcąc mi przypomnieć, że w sierpniu słońce wstaje wcześniej niż obywatele Krakowa, że budowę otacza zapewniający dyskrecję płot, ulica do ruchliwych nie należy, a znieczulica kwitnie, więc powinienem uważać, co i jak mówię. Jemu wystarczył jeden leniwy ruch ręki. Oto jak życie wygrywa ze sztuką.
– Tu nie będziemy rozmawiać – poinformował mnie chłodno elegant.
– O czym nie będziemy rozmawiać? – spytałem ostrożnie.
– O interesach. Naszych, panie Małkosz.
Nie zaakcentował zbyt mocno mojego nazwiska. Nie byłem jednak tak próżny, by podejrzewać, że powtarza je dla przyjemności wsłuchiwania się w jego melodyjne brzmienie.
– W zasadzie nie powinienem nikogo wpuszczać – powiedziałem, wyjmując klucze. – Mógłbym stracić pracę.
– I tak pan straci, jeśli odejdziemy z kwitkiem – poinformował mnie życzliwie. Chyba uporałem się z kłódką szybciej niż zwykle.
Mniejszy goryl został przy samochodzie, a my pomaszerowaliśmy do barakowozu. Poza stolikiem, fotelikiem i wieszakiem nie wyposażono go w żaden większy mebel, ale i tak miejsca pozostało tyle co pod natryskiem.
– Ładne ma pan biuro – zauważył młodzieniec, rozsiadając się w fotelu. Sprawiał wrażenie zadowolonego ze scenerii. Rozsądny agent PZU nie ubezpieczyłby tego lokalu na kwotę powyżej pięciu złotych, ale on był człowiekiem interesu, a ci lubią niekiedy oglądać potencjalnego partnera leżącego na łopatkach.
– Ujdzie – wzruszyłem ramionami.
– Nie wolałby pan większego? – Neseser bez pośpiechu powędrował na stolik, przykrywając otwartą książkę.
– Mam większe – mruknąłem bez specjalnej dumy. – To tutaj to dodatkowy etat.
– Oczywiście – uśmiechnął się. – Marcin Małkosz, ochrona osób i mienia, usługi pirotechniczne. Mam wizytówkę.
Patrzyłem, jak otwiera walizeczkę i wyjmuje dużą szarą kopertę.
– Ja chyba pańskiej nie mam – powiedziałem w końcu.
– Bo w mojej branży się nie używa. Taka specyfika. Posługujemy się też… hmm… pseudonimami artystycznymi.
– Rozumiem – skinąłem głową. – Jesteście z cyrku.
W sekundę później straciłem zdolność do wykonywania podobnych gestów za sprawą imadła, które uwięziło moją szyję, głowę, a na dobrą sprawę także całą resztę. Duży facet nie musiał nawet przekraczać progu: po prostu wyciągnął rękę i złapał mnie z tyłu za kark.
– Pokazać ci żonglerkę cieciami, koleś? – zapytał.
– Puść go – powiedział spokojnie elegant. Imadło rozchyliło się. – To nie było rozsądne.
– Pewnie tak – przyznałem.
– Nie ja to wymyśliłem – zastrzegł się – ale ktoś ze znajomych zaczął mówić o mnie Harvard i tak już zostało. Słyszał pan o grupie Harvarda? – Pokręciłem głową, testując przy okazji kręgi szyjne. – Dopiero wchodzimy na tutejszy rynek. Ogólnie biorąc, zajmujemy się tym co pan: ochroną. Tyle że na większą skalę.
– Markowski się zmartwi – zauważyłem. Właściciel Mark Security, jak wszyscy inni prowadzący interesy, nie lubił konkurencji.
– Niekoniecznie. Oferujemy klientom inną gamę usług. Ale nie mówmy o Markowskim, pomówmy o panu. Chcę pana zatrudnić. Stały etat, prace zlecone, forma obojętna, dogadamy się. Jedno jest pewne: nie będzie pan musiał dorabiać jako cieć. To nie jest zajęcie dla oficera Wojska Polskiego.
– Byłego – uściśliłem. Moja byłość aż kłuła w oczy: oficerowie w służbie czynnej strzegą granic Rzeczypospolitej, a nie budowy na peryferiach Krakowa.
– Podobno był pan dobry. – Rozczarował mnie trochę, wyciągając z koperty plik fotografii zamiast banknotów. – Proszę rzucić na to okiem i powiedzieć, co pan o tym sądzi.
Rzuciłem okiem i zacząłem dzielić się spostrzeżeniami:
– Zła pora, za długie cienie, a ostatnia seria zupełnie nieczytelna. Tatry są wprawdzie krzywe, ale górale stawiają chałupy w miarę pionowo, a ta się wyraźnie kiwa. Zaryzykowałbym tezę, że fotograf był na gazie. No, albo konno.
Przez chwilę pomieszczenie wypełniała martwa cisza: moja krótka recenzja sparaliżowała słuchaczy.
– W wojsku był pan fotografem? – zapytał w końcu Harvard nieco stłumionym głosem.
– Nie. Saperem.
– No właśnie.
Jeszcze raz przesunąłem wzrokiem po zdjęciach. Ukazywały, ze wszelkich możliwych stron, szpetne skrzyżowanie góralskiej chaty z pawilonem. Nazywało się toto „Karczma u Walusia” i, sądząc po samochodach gości, do tanich nie należało. Właścicieli limuzyn nie miałem okazji obejrzeć: zdjęcia wykonano tuż po świcie. Dwaj sfotografowani młodzieńcy na pewno nie mieścili się w kategorii nadzianego gościa. Pierwszy z racji typowo tubylczych portek, drugi dlatego, że wyglądał i zachowywał się jak skin. Fotograf uwiecznił go zza szyb mercedesa i chyba tylko dlatego mieliśmy sposobność podziwiania zdjęć: tuż za szarżującym na obiektyw łysolem połyskiwało ostrze ciupagi, którą wywijał nad głową ten w zakopiańskich portkach.
– Powinien pan podać ich do sądu za ten samochód – zerknąłem na potraktowanego pałą i siekierą mercedesa. – Żyjemy w wolnym kraju. Dziś można fotografować nawet poczty.