– Chce pan powiedzieć… On nie żyje? – wymamrotałem.
– Pan to pierwszy powiedział, nie ja.
– Bo nie mam wodogłowia – wyjaśniłem. – Co mu się…?
– A jak pan myśli?
– Zmarł?
– Fakt, nie ma pan wodogłowia. Nie żyje.
– Co się właściwie stało? – zapytałem po dwóch głębokich wdechach. – Wypadek? Samobójstwo?
– Pan dobrze wie.
– Aha. Rozumiem.
– Jak na kogoś, kto o niczym n{e ma pojęcia, w lot pan wszystko chwyta – zauważył.
– Nie powiedziałem, że o niczym – sprostowałem, wkładając koszulę. – Wiem, czym się pan Kurowski zajmował. I że to niebezpieczne zajęcie.
– Co pan robił wczoraj o trzynastej dziesięć? – zapytał pozornie od niechcenia.
Nie zdążyłem odpowiedzieć.
– Marcin był ze mną.
Obaj popatrzyliśmy w kierunku tapczanu. Hydzik stracił znakomitą okazję, by dostrzec moje zdziwienie. Jego pomocnik, zapuszczający dyskretnie żurawia do szafy, był pod tym względem bez szans.
– Jest pani tego pewna? – warknął komisarz.
– Znam się na zegarku – odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy, bez pokory, co ocierało się o zaczepkę.
– A o czternastej? – strzelił pytaniem.
– Też – odpowiedziała równie szybko.
– Co: też?
– Był ze mną.
Mniej więcej wtedy ustaliłem, że nie zełgała. I że byłem do tyłu, bo konstatacja dotyczyła odpowiedzi numer jeden. Druga była ewidentnym kłamstwem, chyba że po tym, jak ją spławiłem, poszła za mną i towarzyszyła mi niepostrzeżenie na pijackim szlaku. Ale po takim występie każda potencjalna klientka błyskawicznie zrezygnowałaby raz na zawsze z tej potencjalności i pobiegła szukać mniej zdegenerowanego detektywa.
– I o dwunastej też byliście razem? – domyślił się Hydzik.
– Wtedy jeszcze nie – wzruszyła ramionami. Błyskawiczna odpowiedź. I cholernie dobra. Chyba go zaskoczyła. Mnie na pewno – tym, że nie popełniła błędu i nie zeznała z rozpędu, iż także o dwunastej dotrzymywała mi towarzystwa.
– Mogę prosić o pani dokumenty? – usłyszałem nagle.
To, co wczoraj wyżłopałem, musiało zniszczyć ładnych parę milionów komórek w moim mózgu. Trzeba być kompletnym idiotą, by cieszyć się alibi danym przez kogoś mówiącego tak jak ona. Podobał mi się jej akcent, ale – ładny czy nie – był obcy.
Gapiliśmy się na nią wszyscy trzej, gdy szła przez pokój, wyciągała torbę z szafy i dokumenty z torby. Koc został na łóżku i chyba po cichu liczyliśmy, że Maria Eleonora osiągnie swój cel i spopieli ją wzrokiem. Na osobie ulegającej samozapłonowi pierwsze spala się, jak wiadomo, ubranie.
– Pani jest Polką? – W torbie miała niezły bigos i Hydzik ochłonął nieco wcześniej, niż ona dogrzebała się papierów.
– Owszem. – Uśmiechnęła się. – Jeśli wierzyć dokumentom.
Odłożył papierosa na brzeg zlewu i obejrzał dowód osobisty ze wszelkich możliwych stron.
– Jovanka Bigosiak – odczytał, krzywiąc się z niesmakiem. – To nie jest polskie imię.
– A kto u was używa polskich? – wzruszyła ramionami. – Wielu pan zna Ziemowitów, Mszczujów czy Świętosław?
Odniosłem wrażenie, że mając wybór, to ją, nie mnie, ubrałby w kajdanki. Ale też mu się nie dziwiłem. Miała w oczach coś nieprzyjemnego.
– Uprzedzam – rzucił ponuro, oddając dowód. – Jeżeli spróbuje pani kłamać, oskarżę panią o utrudnianie śledztwa.
– Niczego nie utrudniam – wzruszyła ramionami. – Marcin był tu o trzynastej dziesięć. Zresztą nie tylko ze mną.
Hydzik nie potrafił ukryć rozczarowania.
– Ma pan więcej dostarczycieli alibi? – zapytał ponuro.
Oderwałem wzrok od pozostawionego na zlewie papierosa. Trochę za późno. I trochę za długo walczyłem ze skutkami roztargnienia.
– A… tak. Właśnie. – Zmarszczył brwi, popatrzył najpierw na mnie, a następnie w miejsce, które przed chwilą obserwowałem. – Nie skojarzyłem godziny… Pani Popławska też mnie widziała. Pamięta pani…
– Nie patrzyłam na zegarek – rzuciła odruchowo.
– No i mój były szef – nie dopuściłem komisarza do głosu. – Trochę się poprztykaliśmy, więc proszę nie mówić, że chodzi o moje alibi, bo dostanie amnezji. I będzie trzeba łazić po sklepach.
– Zakupy? – westchnął. Wszystko mu się zawaliło.
– Na budowie łatwo pan ustali, kiedy wyjechałem. – Guzik prawda: na budowie przegapiliby wybuch bomby lotniczej. – Jeśli doliczy pan czas przejazdu i doda parę minut na sklepy, to akurat panu wyjdzie ta trzynasta dziesięć.
Myślałem, że da za wygraną. Nie doceniłem go.
– Co tam robi ten materac? – Podszedł do zlewu, podniósł papierosa i zaciągnął się, patrząc na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Miałem nadzieję, że zdołam dopracować się choć w połowie tak dobrej miny. I że to, czym się truje, jest przynajmniej porządnie skręcone i nie pogubi kawałków rozżarzonego tytoniu.
Stał dokładnie nad wypełnioną komorą.
– To… – Nic, pustka w głowie. – No…
– Marcin trochę wypił – usłyszałem głos mojej kuzynki Jovanki. Miękki i melodyjny jak świst koła ratunkowego. – Próbował sprawdzać szczelność. – Roześmiała się. – Tylko niech mnie pan nie pyta jak. Zupełnie nie wiem.
Gówno prawda. Połowa kolarzy i kierowców miewała podobne doświadczenia, tyle że z dętkami, nie materacami. A pozostali przynajmniej rozumieli, w czym rzecz.
– Chciał pan na tym spać – podsumował komisarz.
– Trochę się posprzeczaliśmy – uprzedziła moje kiwnięcie głową Jovanka. – Marcin się obraził, no i…
Hydzik oczywiście nie przegapił okazji. Podsunęła mu ją jak na tacy, przyprawiając mnie o lekką panikę.
– A zanim się posprzeczaliście… – urwał, pokazując gestem, by dokończyła. Miałem ochotę kopać oboje po kostkach: ją za bezmyślne rozpuszczanie języka, jego za machanie petem.
– Mieliśmy spać na tapczanie – odpowiedziała bez wahania, wciąż uśmiechnięta i zarumieniona. Był to umiarkowany rumieniec w porównaniu z tym, który demonstrowała stojąca obok gospodyni.
– Zawsze pani śpi w jednym łóżku z kuzynami? – zapytał dość łagodnie Hydzik. – W tym wieku?
– Obraza boska – wymruczała pod nosem Popławska.
– Aż taka zepsuta nie jestem – odparła Jovanka tonem beztroskiej kretynki, pakującej się lwu w paszczę.
– A jaka? – podchwycił komisarz.
Zerknęła wymownie na Popławską. Hydzik zrozumiał i za pomocą trzykrotnie powtarzanych podziękowań wyekspediował głęboko oburzoną, ale jeszcze głębiej zaciekawioną gospodynię za drzwi.
– Pana Małkosza też mam wyprosić?
– Po co? – wzruszyła ramionami. – On wie, po co tu…
– Zaprosił pan tu panią Bigosiak w celu…? – zwrócił szybko wąsate oblicze w moim kierunku. Miał nadzieję, że jednak uda się nas przyłapać na jakiejś niezgodności w zeznaniach. Najwyraźniej z elementarza gliny zapomniał doczytać, że w takich okolicznościach zaczyna się od rozdzielenia przesłuchiwanych.
– To chyba oczywi… – Jovanka urwała, uciszona gestem.
– Panie Małkosz?
Musiałem zdecydować się szybko. Podejrzenia komisarza legły pod lawiną świadków, ale nieufność to strasznie lepka substancja. Wystarczył drobiazg, by Hydzik z radością przywrócił mi status podejrzanego numer jeden. Choćby z braku zastępców. Gdyby Jovanka oceniła, że dałem się zagonić do narożnika, i odpowiedziała za mnie, nasze akcje mocno straciłyby na wartości.
– A co pana zdaniem można robić na własnym tapczanie z taką piękną kobietą ubraną w nocną koszulę?
– Zamierzaliście uprawiać seks? – użył oficjalnego tonu.