– Ale się nie zdecydował – zgadłem nie bez skrywanej satysfakcji. Nie jest dobrze wynajmować lokal w kamienicy, do której drzwiami i oknami walą poszukujący biur biznesmeni. Tylko całkowity brak konkurencji chronił mnie przed eksmisją.
– No nie – przyznała. – Ale powiedział, że się poważnie zastanowi. Podobały mu się wasze apartamenty.
Z czystej ciekawości próbowałem zgadnąć, w jakiej branży pracuje taki gość. Pewnie w polityce albo reklamie. Tylko przedstawiciele tych profesji, zawodowo zajmujący się zamykaniem oczu na fakty i wciskaniem ludziom ciemnoty, wchodzili w grę. Tyle że w polityce i reklamie nie zarabia się tak marnie, by trafić do Popławskiej. Dokonałem tej jałowej analizy i wtedy mnie olśniło.
– Zaraz… Mówi pani, że mu się podobało? To znaczy, że zaglądał do środka?
Zawahała się, co na dobrą sprawę mogłem uznać za odpowiedź.
– Muszę przecież oprowadzić zainteresowanych, prawda? Ale niech się pan nie boi. Osobiście mu wszystko pokazywałam, niczego nie mógł ukraść. Zresztą, co tam u pana kraść…
– Fakt. – Póki mówiła, gotów byłem nawet zaproponować, by przy następnej okazji pozwoliła zainteresowanemu przespać się na próbę w moim łóżku i zabrać na pamiątkę jakiś drobiazg. – Pamięta pani, kiedy to było?
– Przecież nie mam sklerozy! W poniedziałek, z samego rana. Bardzo rozsądny człowiek. I taki grzeczny, chociaż nie od nas.
– Był spoza Krakowa?
– Nie, nie… Z Krakowa, tyle że cudzoziemiec. Biznesmen.
– Cudzoziemiec? – zapytałem ostrożnie.
– Ruski chyba. Po naszemu ni w ząb. Próbował po angielsku, ale ja tam angielskiego nie znam, więc głównie na migi… Albo może Słowak? – zastanowiła się.
– Jak wyglądał?
– Jak to oni – wzruszyła ramionami. – Nieszczególnie. Ale jak się jeździ po obcym kraju z kieszeniami pełnymi gotówki, to lepiej nie kłuć ludzi w oczy garniturem.
– Nie był w garniturze – podsumowałem. – Co jeszcze?
– A czemu to pana interesuje? Przecież niczego nie…
– Wie pani – zniżyłem głos – w jakiej branży pracuję. Zawsze lepiej dmuchać na zimne.
– Ale on nigdzie nie próbował… O czynsz pytał, o gaz… czy nie da się podłączyć zamiast butlowego. Myśli pan…?
– Nie wiem. – Postarałem się o wyważoną minę, by nie przesadzić ze straszeniem. – Zastanawiam się, czy to nie jej mąż – wskazałem palcem w górę. – Zauważyła pani, że nie jest Polką.
– Powiedziała, że jest kuzynką spod Lwowa – wyjaśniła Popławska, wyraźnie przejęta wizją męża oszusta.
– Kuzynką nie jest. No więc jak ten facet wyglądał?
Nie bez trudu wyciągnąłem od gospodyni rysopis niedoszłego lokatora. Przed czterdziestką, nie za duży, dość chudy, włosy raczej ciemne, oczy jakieś. Z ubrania zapamiętała, że kojarzyło się z wędkarzem albo myśliwym. Trochę na siłę wyciągnąłem od niej oświadczenie, że nieznajomy był w solidnych, chyba wojskowych butach. Rysopis zamykało stwierdzenie, iż w kieszeni kurtki – chyba zielonej, ale może szarej – nosił dolarowe banknoty, z których jeden, o nominale dziesięć, dostał się oprowadzającej. Po tym wyznaniu przestałem się dziwić, że dopatrzyła się biznesmena w osobniku o powierzchowności grzybiarza.
Podziękowałem i wróciłem do siebie. A raczej – próbowałem wrócić. Dotarłem zaledwie do biura.
– Zaraz! – usłyszałem zza przyblokowanych czymś drzwi pokoju. – Jedną sekundę!
Nie mogłem nie zauważyć, że w odczuciu pani Bigosiak pod pojęciem sekundy kryje się około pięciu minut. Kiedy mi otworzyła, usuwając krzesło spod klamki, dostałem po nozdrzach tak potężną dawką zapachów, że prawie zakręciło mi się w głowie.
Mydło, szampon, dezodorant bądź perfumy, no i oczywiście pasta do zębów. Puder też, ale jego akurat nie brałem pod uwagę, sporządzając listę. Użyła go w zaskakująco znikomej ilości.
Trochę to było dziwne u kobiety, która zadała sobie trud kąpieli w miednicy i wyszczotkowania tej czarnej dżungli, okalającej twarz. Być może wyskrobywała resztki z pudernicy. Tak czy siak, siniec nadal było widać.
Drugą niespodzianką był jej strój. Założyłem milcząco, że zastanę ją w tym, co miała na sobie wczoraj. Tymczasem otworzyła mi zgrabna i silnie zbudowana turystka albo reporterka frontowa, odziana w podobne do bryczesów spodnie i koszulę khaki, na którą włożyła nieco ciemniejszą kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Niezależnie od celu wyprawy w plener – strój wydawał się dobrze dobrany. Może z wyjątkiem butów, których nie było nigdzie widać. Zapach nie pasował do wyglądu, ale była zrobiona na bóstwo. Leśne, trochę dzikie – lecz jednak.
– Przepraszam – uśmiechnęła się do mnie z bezpośredniością znakomicie harmonizującą z jej nowym wcieleniem. – W pana łazience trudno się szybko wykąpać.
Fakt, zachlapała cały kąt przy zlewie. Znalazła jednak czas na zagotowanie wody. Wyszukała też kawę, którą przyrządziła teraz w dwóch identycznych porcjach, z odrobiną mleka i dwiema łyżeczkami cukru, czyli tak jak lubię. Albo lubiliśmy to samo, albo ktoś tu próbował wywrzeć na kimś dobre wrażenie. Zyskałem pewność, kiedy zaproponowała, że zrobi śniadanie.
– Będę musiał niedługo wyjść – oznajmiłem, siadając z boku i patrząc, jak sobie radzi z patelnią. Przy tej okazji, czyli skandalicznie późno jak na detektywa, przyjrzałem się jej dłoniom. Były spore, jak ona cała, bez biżuterii i chyba trochę zniszczone pracą fizyczną. Na razie stwierdziłem, że wyglądają sympatycznie, a krótkie paznokcie, powleczone czymś bezbarwnym albo i niczym, dobrze pasują do Jovanki B.
– Myślałam, że porozmawiamy – powiedziała z doskonale zamaskowanym wyrzutem.
– Niech pani uważa na tę jajecznicę.
Odwróciła się na sekundę, zamieszała nożem i od razu wlepiła we mnie swe niesamowite oczyska.
– Do tego sprowadza się rola kobiet w pana życiu? – zapytała cicho.
– Nie – uśmiechnąłem się do niej leciutko, prosząc spojrzeniem, by nie wzięła moich słów za śmiertelnie poważną deklarację. – Bywacie też użyteczne w łóżku.
Pokiwała głową. Trudno powiedzieć, co sobie pomyślała. W gruncie rzeczy nie obchodziło mnie to. Może nawet lepiej by było, gdyby się obraziła, dowodząc braku wyczucia i niezgodności charakterów.
– Obiecał pan wziąć moją sprawę – powiedziała po chwili, rozdzielając jajecznicę między dwa talerze. – Co prawda nie na trzeźwo – dodała ze smętnym uśmiechem.
– Ale nie byłem nieprzytomny. Nie wycofuję się z tego.
– Nie? – Pokręciłem głową. – Ale… nie wie pan, o co chcę prosić. A to dość nietypowe zlecenie i…
– Najpierw to paskudztwo w tapczanie – sięgnąłem po posmarowany margaryną chleb – a potem Kurowski, którego zamordowałem trochę o trzynastej dziesięć, a trochę o czternastej. Wiem, że nie przyszła tu pani z błahostką, ale przyzna pani, że wypada się tym zainteresować.
Usiadła naprzeciwko, przyglądając mi się znad parującego talerza. Próbowałem sobie przypomnieć podobny widok.
– To się jakoś łączy? I kto to był ten Kurowski?
Zaczęliśmy jeść. W przerwach między kęsami objaśniłem jej, jak w moim życiu pojawił się Józef Kurowski z Nowej Huty. O roli Harvarda wspomniałem mimochodem, bez wdawania się w szczegóły. Kiedy skończyła i oczyściła usta koniuszkiem języka – nieeleganckie, ale spodobało mi się, podobnie jak brak szminki – opowiedziałem jej, co usłyszałem od gospodyni.
– Tu i tu cudzoziemiec – zauważyła, nie czekając na mój komentarz. – Sądzi pan, że to ta sama osoba, prawda?
– Prawda.
Tyle że nie cała. Po paru sekundach spłoszone spojrzenie uświadomiło mi, że nasze myśli pobiegły wspólnym torem.