Выбрать главу

– Myśli pan, że on i ja…

– A pani nie przyszłoby to do głowy? – westchnąłem.

– Ten człowiek omal mnie nie zabił.

– Tak – przyznałem spokojnie i dość życzliwie. – Zakładając, że mówi pani prawdę, to omal pani nie zabił.

– Przecież… – Nie musiała kończyć: jej pełne rozżalenia spojrzenie w stronę tapczanu było wystarczająco wymowne. Upiłem mały łyk kawy i uśmiechnąłem się przepraszająco.

– Teoretycznie to mogła być mistyfikacja.

– Nie wierzy mi pan.

– Nie wiem. – Milczeliśmy jakiś czas, unikając krzyżowania spojrzeń. – Klęczała pani tak siedem godzin? – Skinęła głową. – Nie ruszając się?

– Jestem wytrzymała – powiedziała cicho. – Jeśli ma to pana przekonać, możemy zrobić powtórkę.

– Wolałbym obejrzeć pani stopę. Mogę? – Nie odpowiedziała, choć czekałem długo. Całe pół szklanki. – No i co ja mam z panią zrobić?

– Wolałabym tego… – urwała i nagle się podniosła, łapiąc oburącz krzesło. Przez chwilę widziałem je w charakterze maczugi, ale okazało się, że w grę wchodzi tylko energiczne przestawienie go bliżej mnie. Dziewczyna usiadła i zdecydowanym, trochę desperackim ruchem szarpnęła skarpetkę, odsłaniając stopę. A dokładniej: piętę i śródstopie. Na świeżo umytej skórze paskudna fioletowosina wybroczyna była doskonale widoczna. Kształt też miała właściwy, choć nie był to oczywiście prostokąt, idealnie odpowiadający przekrojowi deski.

– Nie zmyje się? – Sam nie wierzyłem, że o to pytam.

Pośliniła palec i zaczęła trzeć. Skóra wokół poczerwieniała, a w kącikach ust pojawił się grymas skrywanego bólu. Rozzłościłem ją i widać było, że gotowa jest znęcać się nad nogą, ale chociaż byłem pod wrażeniem, zauważyłem, że równie mocno przytrzymuje skarpetę, zapobiegając zsunięciu się jej z przedniej części stopy.

– Wystarczy – rzuciłem stanowczo. – Już wiem, że to nienamalowane. Nie musi się pani okulawiać.

– Ja nie kłamię – powiedziała cicho i dopiero wtedy wciągnęła skarpetę. Wyprostowała się, siadając sztywno z dłońmi na udach. – Fatalnie to wygląda, ale to zbieg okoliczności. Nie znam nikogo, kto by mógł podkładać bomby. W ogóle nikogo w Krakowie nie znam.

– A Kraków pani zna? – Pokręciła głową. – Więc proponuję małą wycieczkę. Chyba że woli pani tu poczekać.

Ulicę przegradzała do połowy chaotyczna zbieranina barierek, gumowych pachołków i taśm, ale prawą stroną dało się przejechać.

– Coś się spaliło – zauważyła Jovanka.

Zjechałem na zasypany pokruszonym szkłem trawnik.

– To tu? – Oczy rozszerzyły jej się na tyle, że bez trudu wypatrzyłem w nich i nagłe zrozumienie, i zdziwienie, i lęk.

– Cholera – powiedziałem z przekonaniem.

– Niech pan nie mówi, że to ten dom – poprosiła.

– Dobrze – zgodziłem się. – Załóżmy, że ktoś z administracji coś spieprzył i powiesił nie tę tabliczkę.

Wysiadłem i ruszyłem wolno wzdłuż rzędu gumowych słupków. Dołączyła do mnie po paru krokach. Szliśmy ramię w ramię, przyglądając się okopconej ścianie, kałużom wody i kawałkom okien, walającym się po całej okolicy.

Dom miał trzy kondygnacje i jakieś pół wieku. Kurowski mieszkał niemal dokładnie pośrodku, na pierwszym piętrze. Oznaczało to, że kiedy jego mieszkanie wyleciało w powietrze, nieszczęście rozlało się na wszystkie możliwe strony.

Strażacy wspomagani przez dotkniętych katastrofą lokatorów nadal wynosili meble. Nie miałem problemów z dyskretnym przedostaniem się na drugą stronę bariery. Dość szybko zresztą dałem sobie spokój z wtapianiem się w tło i zabiegami o to, by pozostać niezauważonym. Jovanka dołączyła do mnie, zręcznie prześlizgując się pod taśmą, a kogoś takiego nie sposób było przeoczyć i w większym tłumie. To pierwszy powód. Drugi, niższy, grubszy i nie tak pachnący, stał obok spękanego muru i zapisywał coś w brudnym notatniku. Jego kask, raczej wbrew regulaminowi, leżał na chodniku, a spod strażackiej kurtki wyglądał bezwstydnie pokaźny brzuszek w cywilnej koszuli. Trudno było wyobrazić go sobie wspinającego się z toporkiem w zębach po drabinie, ale jego przełożonym bynajmniej to nie przeszkadzało. Kapitan Sławomir Dolata nie ciosami toporka wyrąbywał sobie drogę do kariery.

– Chwała i cześć strażakom ogniowym – rzuciłem raźnym, kapralskim tonem. Odwrócił się i wyszczerzył zęby.

– Marcin? To ty jeszcze żyjesz? – Uścisnął moją dłoń, znacząco zmieniając jej barwę. – Wieki cię nie widziałem. Wpadłbyś kiedyś, Ewka się ucieszy…

– Pomyślę – obiecałem. – Poznajcie się. Sławek, najtęższy łeb w krakowskiej straży sikawkowej, Jovanka. Fajnie, że cię spotkałem. Możemy chwilę pogadać?

– Co się urodziło?

– Nieładnie to wygląda – popukałem palcem w mur, a właściwie w płat styropianu, wystający z wykruszonego tynku. – Musiało mocno rąbnąć.

– Nie odszukałeś mnie aż tutaj, żeby pogawędzić o wybuchu gazu – popisał się dedukcją.

– Nie – przyznałem. – Odszukałem ten dom i przypadkiem zauważyłem kogoś, z kim mogę pogadać. O gazie.

Popatrzył mi w oczy, gubiąc powitalny uśmiech.

– Zaraz… Przyjechałeś tu…? – Teraz on dotknął ściany.

– To długa historia – posłużyłem się oklepanym, ale i skutecznym wykrętem. – Facet, którego mieszkanie poszło z dymem, był moim kolegą po fachu. Nie saperem – podkreśliłem. – Mówię o tej drugiej specjalności.

– Daj spokój… To nie Ameryka. U nas nie wysadza się w powietrze prywatnych detektywów.

– Ale jego wysadzono? – upewniłem się.

Podrapał się po głowie z zafrasowaną miną.

– Właściwie nie powinienem…

– Nam – wskazałem Jovankę – omal nie przydarzyło się to samo. Dziś w nocy.

Zamrugał oczami, gapiąc się z niedowierzaniem to na mnie, to na równie poważną dziewczynę.

– Kurczę… Jesteś pewien, że…?

– Nie zawracałbym ci głowy. – Odczekałem chwilę i zapytałem ostrożnie: – Ustaliliście już przyczynę?

Pozbierał się dość szybko. Nie żyliśmy w dawnych, dobrych czasach i strażaków nie szokowały już celowe podpalenia, a nawet zamachy bombowe. Ostatecznie poznaliśmy się właśnie dzięki wprowadzonej wraz z wolnym rynkiem modzie na wysadzanie w powietrze ludzi i obiektów.

– To gaz – mruknął w końcu. – Podejrzewaliśmy samobójstwo, bo kurki były poodkręcane i ktoś uszczelnił mieszkanie.

– O której to się stało?

– Koło drugiej po południu. Bogu dzięki, nikt akurat nie przechodził pod oknami. I drugie dzięki, że to stalinowski ceglak. Popękał, ale nic się nie zawaliło. Z wielką płytą mogło być różnie. No i trzecie szczęście, że wybuchło w dzień. Nikogo nie było u sąsiadów, nikt nie ucierpiał. Poza Kurowskim.

– Mocno się spalił?

Zerknął na dziewczynę. Nie sprawiała wrażenia wstrząśniętej.

– Gdyby nie ta sąsiadka, może bym nie zwrócił uwagi… Coś tu śmierdzi, masz rację. Zwłoki są mocno spieczone, ale tak naprawdę to facetowi odpaliło głowę.

– Odpaliło?

– Cały czas kombinuję, jak to opisać w raporcie. Upieczone ciało, a na końcu kikut zamiast podobnie upieczonej głowy. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

– Może po prostu uraz mechaniczny – zastanawiałem się na głos. – Wybuch robi z ludzkim ciałem dziwne rzeczy.

– Myślisz, że nie sprawdzałem? Nie, stary, to musiało być coś porównywalnego ze strzałem ślepakiem z haubicy prosto w twarz. Całkowite zwęglenie tkanek.

Milczeliśmy jakiś czas.

– A ta sąsiadka? – przypomniałem sobie.

– Słyszała, jak ktoś wychodzi od Kurowskiego o trzynastej z minutami. Nie widziała go, ale tego jest pewna. No i ten ktoś zbiegł na dół. Nie zszedł, ale właśnie zbiegł.