Wiedziałem już z grubsza, skąd się brały pytania Hydzika.
– Przeprowadzili sekcję zwłok?
Jovanka posłała mi zdziwione spojrzenie. To nie było typowe pytanie stawiane strażakowi. Ale też Sławek Dolata nie pracował jako typowy strażak.
– Właśnie powinni go kroić. A co chciałbyś wiedzieć?
– Sam nie wiem… Kiedy brakuje głowy, zwykle chodzi o uniemożliwienie identyfikacji. Ale…
– Nie jestem w tym mocny – zastrzegł – ale jeżeli to nie Kurowski, błyskawicznie to stwierdzą. DNA i takie tam… Z tyłu miał garaż, no i jest samochód. Na pewno znajdzie się mnóstwo próbek. I przynajmniej ze dwa odciski palców. Gdyby chodziło o podrzucenie fałszywego trupa, ktoś zadbałby lepiej o jego dłonie. A jedna zachowała się w całkiem dobrym stanie.
– Masz rację – zgodziłem się. – Jeżeli to nie Kurowski, ktoś postarałby się bardziej, a jeśli to on, w ogóle nie powinien się starać. Łatwo zgadnąć, że zwłoki należą do lokatora. Więc co nam pozostaje? – Potraktowałem pytanie jako retoryczne, wychodząc z założenia, że skoro najbardziej kompetentna i obeznana ze sprawą osoba – czyli ja – nie potrafi udzielić odpowiedzi, nie udzieli jej nikt inny.
– Jeśli to miało wyglądać na wypadek – odezwała się znienacka Jovanka – może coś trzeba było zrobić z trupem.
Posłałem jej zdziwione spojrzenie.
– Zrobić z trupem?
– Jeśli już wtedy nie żył, to jakoś przecież umarł, prawda? A umieranie zostawia ślady.
– Ktoś roztrzaskał mu łeb – powiedział Sławek, dzieląc zdziwienie między to, o czym mówiła, i sposób mówienia.
– To chyba to – przyznałem. – Znajdujecie zwęglone zwłoki, nie ma śladów wcześniejszych obrażeń, sąsiadka akurat nie przechodziła obok… Co wtedy?
– Wypadek – wzruszył ramionami. – A niby co? Nie jestem jasnowidzem. Skąd miałbym wiedzieć, że coś nie gra?
Zastanowiłem się. Miałem ułatwione zadanie.
– Zapalnik – popatrzyłem trochę surowo na Dolatę. – O pierwszej morderca opuszcza mieszkanie, o drugiej następuje wybuch. Nie od dzwonka do drzwi, bo mielibyście albo świadka, albo drugiego trupa. Nie znalazłeś czegoś, co mogło zaiskrzyć?
– Wyłącznik czasowy – pokręcił głową – miał tylko w pralce. Ale jest nowa, nie powinna wywołać eksplozji.
– Chodziło mi raczej…
– Wiem – przerwał. – No więc nie, nie znalazłem niczego podobnego do klasycznego zapalnika czasowego. Żadnych budzików, fiolek… Jeśli jest tak, jak mówisz, facet musiał sklecić coś domowym sposobem. Tylko że takie chałupnicze wyroby są strasznie zawodne.
– Chyba że ktoś się na tym zna.
– Chyba że – zgodził się. – No i nie wymaga stuprocentowej gwarancji. Za to po wszystkim trudno udowodnić, że coś nie wybuchło samo z siebie. Zwłaszcza w przypadku gazu.
– A co z głową Kurowskiego?
– Cóż – uśmiechnął się bez radości. – Kolejna niedoskonała zbrodnia. Dom mógł się zawalić, zwłokami mogło rzucić inaczej, nikt z ekipy dochodzeniowej nie musiał się zastanawiać, dlaczego jeden fragment ciała spalił się w stu procentach, podczas gdy inne tylko na parę centymetrów w głąb… Nie powiedziałbym, że pan Trzynasta spieprzył sprawę. Po prostu ciut zabrakło mu szczęścia.
– Ale to on? – nie było ważniejszej kwestii od tej, a jednak zostawiłem ją na koniec. Gdyby nie Jovanka, od niej bym zaczął i nią wiercił Sławkowi dziurę w brzuchu.
– Sądząc po ilości gazu potrzebnej do wybuchu o takiej sile, nie odkręcono kurków dużo później. Już raczej wcześniej.
– Inaczej mówiąc – powiedziałem powoli i trochę jakby uroczyście – morderca, nawet gdyby to nie był ten, którego usłyszała sąsiadka, musiał tu być około pierwszej?
– Właśnie – posłał mi zdziwione spojrzenie. – Zresztą gdyby przyszedł wcześniej, to pan Trzynasta nie zamykałby za sobą drzwi, tylko zwiał, nie oglądając się na takie głupstwa. A on zamknął. Na klucz. I odszedł, chociaż w środku czuć było gazem i prawdopodobnie leżał trup. Uczciwi tak nie robią.
Uśmiechnąłem się, dbając o to, by nie sprawiać wrażenia zbyt radosnego. Dookoła pracowali w pocie czoła zrozpaczeni ludzie, którzy być może utracą dach nad głową. Byłem jednak egoistycznym bydlakiem i myślałem przede wszystkim o jednej, wcale niezrozpaczonej osobie, w której brązowych oczach rozpalały się coraz liczniejsze iskierki ulgi. Właśnie dlatego, że oboje odczuwaliśmy to samo, zachowywałem się jak szczeniak i udawałem, że wcale mnie nie obchodzi podarowane przez los ułaskawienie.
Zaparkowałem na podwórku, po raz pierwszy w życiu gratulując sobie posiadania malucha. Większy wóz nie pokonałby bramy.
– Tu będzie na widoku – wyjaśniłem Jovance. Nie pytała wprawdzie o nic, ale trudno było pominąć milczeniem oryginalny sposób parkowania: prawymi drzwiami przy samej ścianie.
– Kradną? – zapytała uprzejmie, przeciskając się pod kierownicą.
– Minują. – Była jeszcze daleko od progu i mogłem powstrzymać ją słownie, ale nie umiałem sobie odmówić dotknięcia końcami palców jej ramienia. – Uwaga na kałużę.
To była druga niekorzystna cecha wybranego przeze mnie miejsca: całą lewą stroną samochód stał w wodzie. Było jej wystarczająco dużo, by odstraszyć zarówno typową kobietę, jak i typowego podkładacza bomb. Po nurkowaniu w kałuży sabotażysta za bardzo rzucałby się w oczy.
– Pomogę pani. – Bez pytania wziąłem sobie jej rękę. Teraz powinna stanąć na progu kabiny, wesprzeć się na mocnej męskiej dłoni i energicznym susem przesadzić ten metr z kawałkiem. Gdyby nosiła szpilki, byłoby to nieco ryzykowne, ale w swoich terenowych kamaszach nie miała prawa poślizgnąć się czy złamać obcasów.
Zaskoczyła mnie kompletnie, najpierw uwalniając dłoń, a następnie, równie niespiesznie i równie świadomie, wchodząc prosto w środek kałuży.
– Nie jestem z cukru – poinformowała mnie ze trzy sekundy później. – Potrafię sporo znieść.
Aż do drzwi mieszkania wlokłem się za nią, próbując zrozumieć, co miała na myśli. Przed wejściem błyskawicznie oczyściła mi głowę z tych dość jałowych rozważań. Osiągnęła to bez słowa: kucając i ostrożnie zaglądając pod wycieraczkę.
– Mogli coś podłożyć – wymruczała. – No wie pan…
– Pod wycieraczkę?
– Przepraszam – zaczerwieniła się. – To faktycznie głupie. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy.
Otworzyłem drzwi. Nic nie wybuchło.
– Napijemy się herbaty? – Skinęła posłusznie głową. Gdybym zaproponował zabranie się we dwoje do skrzynki piwa, też by pewnie skinęła. – To do roboty. Potem pomówimy o pani sprawie.
Skorzystałem z ubikacji, a kiedy wróciłem, zastałem ją w trakcie chowania pościeli.
– Ja to zrobię – zaprotestowałem słabo, a w widoku kobiety krzątającej się po domu i wykonującej prozaiczne codzienne czynności było coś takiego…
– Przecież już nie wybuchnie.
Wybuchnąć nie mogło, ale sporo z pierwotnej instalacji zostało jeszcze w tapczanie. Wyjąłem scyzoryk i zacząłem wydłubywać korek. Przycupnęła obok z poduszką w objęciach i z zainteresowaniem przyglądała się usuwaniu kolejnych kawałków ścieżki ogniowej.
– Ten pana kolega, strażak… – odezwała się w pewnym momencie. – Gdyby to podziałało, niczego by nie podejrzewał?
– Myśli pani, że tym się kierował? On? – uściśliłem, wskazując lont. Wzruszyła ramionami. – Ja też nie wiem. Pytam, co pani o tym sądzi.
– A jak to inaczej tłumaczyć? Trzeba dużo czasu, by przygotować taką pułapkę. O wiele prościej byłoby podłożyć granat. No i bezpieczniej. Tu wystarczył jeden fałszywy ruch… i koniec.