– Byłby z pani dobry saper – uśmiechnąłem się. – Najpierw zorientowała się pani, że coś nie gra, a teraz taki fachowy komentarz.
– Bez przesady. Niczego mądrego nie powiedziałam. A to wczoraj… Mówiłam: coś zabrzęczało, i tylko dlatego…
– Jeżeli kobieta nie powie czegoś mądrego o minie, to już coś znaczy. Bo przeciętna gospodyni domowa powiedziałaby coś głupiego. Bez urazy. – Wzruszyła ramionami, pokazując, że nie czuje się dotknięta. – Normalni ludzie nie zastanawiają się, jak takie coś działa. – Odczekałem chwilę i zadałem w końcu to pytanie: – Miała pani jakieś doświadczenia z minami? Tam, u was?
Przeczuwałem, że nie sprawię jej przyjemności. Coś zgasło nagle w blasku złotawych oczu.
– Nie wiem – powiedziała bardzo cicho.
Nie odważyłem się sondować głębiej. Za to w końcu dotarło do mnie coś, co uparcie powtarzała.
– Zabrzęczało? – zmarszczyłem brwi.
– Nie wierzy mi pan?
Nie wierzyłem jej, ale chciałem. Tylko dlatego zanurkowałem pod pokrywę i znalazłem przybrudzoną monetę.
– Jak to tam wpadło… – pokręciła z niedowierzaniem głową. – Nic dziwnego, że pan ją przegapił.
Położyłem monetę na dłoni i pomacałem czubkiem noża bryłkę umieszczoną blisko jej środka.
– Plastelina – westchnąłem. – Cholera, dałem plamę. To bezpiecznik. Nie mógł tak po prostu położyć pokrywy na gwoździu. Kretyn jestem. Przykleił to do czubka i delikatnie opuścił materac. Wiązanie diabli wzięli, moneta spadła i przy następnym razie…
Kiwnęła głową na znak zrozumienia. Ale nie odrywała wzroku od mojej dłoni. Wróciłem do stołu i patrzyłem, jak z trochę nieobecnym wyrazem twarzy napełnia szklanki wrzątkiem.
– Co mogę dla pani zrobić?
Odkładałem to, jak długo mogłem. Brązowe oczy patrzyły na mnie już nie ze smutkiem, ale niemal rezygnacją.
– Mam córkę. – Musiała przygotować się do tej rozmowy, bo teraz sięgnęła po prostu do kieszeni i położyła przede mną kolorową fotografię. – Ola. W grudniu skończy siedem lat. Ma białaczkę. Lekarze nie dają jej więcej niż rok życia.
Krótko, zwięźle, po żołniersku. Jak kolbą przez łeb. Jasnowłose, błękitnookie stworzenie śmiejące się do mnie z fotografii było samą esencją życia, urody i radości. Gapiłem się na trochę łobuzerską twarzyczkę, nie potrafiąc zamknąć oczu, a zarazem nie mając odwagi unieść ich i popatrzeć na Jovankę.
– Ma pan dzieci? – usłyszałem rzeczowe pytanie. Pokręciłem głową, nie podnosząc jej. – Ale książek pan tu trochę zgromadził. Na pewno wyczytał w nich pan, że instynkt macierzyński bywa cholernie silny.
Dźwignąłem się i podszedłem do okna. Sprawdzanie, czy ktoś nie podkłada bomby pod malucha, zajęło mi całe wieki, ale za to pozbyłem się kłopotów z oczami. No i dzielił nas teraz spory dystans.
– Co mam zrobić?
– Chcę odszukać jej ojca.
– Bigosiaka? – strzeliłem.
– Roman Bigosiak to mój mąż. Nie jest ojcem Oli. Przez jakiś czas myśleliśmy, że tak, ale potem się okazało… Pochodzę z Jugosławii, dobrze pan zgadł, a z Romanem…
– Jest pani Serbką? – Zawahała się. – To znaczy… jedno z rodziców. Bo drugie, jak rozumiem, pochodziło z Polski?
– Znam serbsko-chorwacki, dobrze angielski, tak sobie rosyjski, trochę niemiecki, albański, macedoński… – uśmiechnęła się jakby zakłopotana. – Mam chyba talent do języków. Polskiego uczyłam się dopiero tutaj. Po wyjściu za mąż.
Słyszałem już w życiu bardziej bezpośrednie odpowiedzi na swe pytania. Ale ostatecznie nie chodziło o jej rodziców.
– Umówmy się – zaproponowałem. – Jeżeli nie będzie pani chciała o czymś mówić, to proszę zrobić tak – pokazałem jej złączone kciukami i palcami wskazującymi dłonie.
– Tego nie znam – uniosła nieco brwi.
– Bo to nie ogólnopolski standard – pocieszyłem ją. – Ktoś z moich znajomych to wymyślił. Widzi pani? Trójkąt. – Uniosłem dłonie. – Ma pani prawo jazdy?
– Nnnnie – zawahała się. – Ale chyba wiem, o co panu chodzi. Taki kształt mają znaki.
– Ostrzegawcze – uzupełniłem. – Ona… to znaczy ten, kto to wymyślił… No, też nie miała prawa jazdy. Więc trochę jej się pokręciło przy teoretycznym uzasadnieniu. Bo to miało być: „Stop, droga z pierwszeństwem przejazdu”. Że niby możesz wjechać, jeśli musisz, ale najpierw się zatrzymaj i pomyśl dwa razy. Tyle że znak ustawia się odwrotnie, wierzchołkiem w dół. A wracając do rzeczy… Proszę nie mówić, że mam odnaleźć ojca Oli, a tak się składa, że on mieszka na Bałkanach.
Opuściła głowę, rzucając mi w ten sposób spojrzenie spod brwi. Były gęste, jaśniejsze od włosów, co nie znaczy jasne, i pewnie dlatego ich nie malowała. Odbierały jej twarzy wyraz wyniosłości, łatwy do przypisania pięknej kobiecej twarzy. Inna sprawa, że tak naprawdę nie była piękna i – co zabawniejsze – nawet ja doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. To brak aury niedostępności, otaczającej te najurodziwsze, czynił ją co najmniej tak jak one atrakcyjną. Cały ten traktat o urodzie przemknął mi przez głowę, bo dość długo wlepiała we mnie to zdradzieckie spojrzenie, a ja sam dojrzewałem do pogodzenia się z dość przerażającą prawdą na nasz temat.
– Ale ja muszę to powiedzieć – usłyszałem w końcu.
To też było przerażające.
– Mam jechać na Bałkany? – zapytałem zadziwiająco obojętnie.
– Nie sam – zapewniła pospiesznie. – Pojechalibyśmy razem. Wiem: nie zna pan języka, to obcy kraj… i w ogóle.
– Razem? No to nie ma sprawy. O której? – udałem, że patrzę na zegarek.
– Wiem, jak to brzmi – zapewniła. – Bierze mnie pan za wariatkę…
– Za wariatkę nie – przerwałem. – Chociaż może powinienem. Chyba widać, jaki ze mnie fachowiec. Niepotrzebnie dawałem te ogłoszenia w…
– Nie przyszłam dlatego, że przeczytałam jakieś ogłoszenie – teraz ona mi przerwała. – Chyba pan nie myśli, że wynajmowałabym tak nor… to znaczy…
– I sama pani widzi – stwierdziłem z gorzką satysfakcją.
Milczała przez chwilę, jakby nadąsana.
– Myślałam, że chce mi pan pomóc – powiedziała cicho.
– Ciągle nie wiem, na czym by ta pomoc miała polegać, ale dobrze pani myślała. Chcę. Wam obu. I właśnie dlatego wolę odesłać panią do kogoś, kto się na tym zna.
– Nie stać mnie na zawodowca – wyznała. – Ale nie o to chodzi. Jest pan wierzący? – Przyglądałem się jej przez chwilę z niedowierzaniem. – Przepraszam. Chodziło mi o to, że ktoś, kto wierzy, łatwiej by mnie zrozumiał. Wiem, że to śmieszne, ale kiedy przeczytałam ten artykuł… To się chyba nazywa „znak boży” czy tak jakoś. W ułamku sekundy człowiek znajduje odpowiedź, chociaż przedtem na żadne z pytań nie potrafił…
– Moment – powstrzymałem ją. – Co za artykuł?
– No… ten w „Polityce”. Wie pan.
– Założymy się? – Nie była beznadziejna jako psycholog, więc nie podjęła rękawicy. – Nie wiem, o czym pani mówi. Nie kupuję „Polityki”, powinna pani zauwa…
– Ale dla tego numeru chyba zrobił pan wyjątek?
Moje tępe spojrzenie musiało wystarczyć jej za odpowiedź. Zrobiła zdziwioną minę i podeszła do szały. Wyjęła swoją torbę i po chwili grzebania wyłowiła barwny magazyn. Nie próbowała szukać artykułu, na którym boska ręka pozostawiła jej zdaniem odciski palców, więc i ja ograniczyłem się do rzutu oka na pierwszą stronę. Większą jej część zajmowała wykorzystana jako tło fotografia jakiejś zalesionej góry z fragmentem drogi i samochodem pancernym na bliższym planie. W poprzek stoku grafik umieścił duży napis „NIEOMYLNY”, pod spodem mniejszymi literami reklamowano jakiś kawałek o Monte Cassino, a w prawym górnym rogu umieszczono trzy tytuły głównych artykułów.