– Polską drogą do Unii - odczytałem na głos. – W oszmiańskim powiecie. Wybierzcie mnie, ja to załatwię. - Uniosłem wzrok, a następnie brwi. – To chyba nie cytat z mojego ogłoszenia?
– Był pan wtedy… pijany? – zapytała z niedowierzaniem.
– Gdy je dawałem? Niestety nie. Na bańce wymyśliłbym coś takiego – puknąłem w cytat o wybieraniu i załatwianiu. – Stałaby pani teraz w długiej kolejce.
– Wierzyć się nie chce… – pokręciła głową. – Nawet pan nie pamięta… Ależ z niej wredna kurwa.
Po raz pierwszy usłyszałem z jej ust tak mocne słowo.
– Można jaśniej?
– Kowalak, ta dziennikarka – rzuciła nienawistnie. – Rozmawiałam z nią przez telefon i robiła całkiem dobre wrażenie. Miła, chętna do pomocy… Nigdy bym nie pomyślała, że może tak się po kimś…
– Kowalak? Coś mi się obiło…
Dłoń Jovanki opadła mało delikatnie na środek okładki.
– Jeżeli do tej pory pan nie czytał, to lepiej niech tak zostanie – powiedziała na poły stanowczo, na poły błagalnie.
– Żartuje pani?
– To nie jest przyjemny materiał. Nie będzie pan zachwycony. Mogę opowiedzieć, co tam napisała.
– A ja mogę przeczytać.
– Będzie panu przykro. – Jej już chyba było.
– A jakie to ma znaczenie?
– Nie mam prawa pakować się z butami w pana życie. Ale to moje jedyne dziecko. A pan jest jedynym pomysłem na jej uratowanie. Myślałam… no, trochę inaczej sobie pana wyobrażałam. Albo ta Kowalak źle pisze, albo ja źle czytam.
– Rozczarowałem panią? – Pokręciła gwałtownie głową. – Pamiętam ją. Byłem dobrze wstawiony, kiedy się zjawiła. Rozmawialiśmy o Bośni, o mnie, jak teraz żyję… Wie pani, taka polska psychoanaliza po litrze na głowę… – posłałem jej niewesoły uśmiech. – Dużo wypaplałem?
– Nie wiem. Ten artykuł jest dość zwięzły, same wnioski, bez wdawania się w szczegóły. Jej zdaniem jest pan pewnym siebie zawodowcem, któremu powinęła się noga. Przyczynił się pan do śmierci dwóch żołnierzy i kalectwa trzeciego. Śledztwo niewiele wyjaśniło, a ona próbowała ustalić coś więcej. Trafiła w idealnym momencie, no i naciągnęła pana na zwierzenia.
– Przyznałem się do winy?
– Nie – uśmiechnięta blado, popukała w gazetę. – Faktycznie zacytowano tu pana, ale nie w sprawie wybierania.
– Powiedziałem, że jestem nieomylny? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Nie dosłownie. Ale taki był sens. Kapitan Małkosz zrobił, co do niego należało, i nie poczuwa się do winy.
– Gówno prawda – powiedziałem spokojnie. – Kapitan Małkosz zrobił wszystko, jak powinien, ale do winy poczuwa się, i to mocno. Dwa trupy i jedna urwana noga. Nie zapomina się o takich rzeczach.
– To jej wina – wzruszyła ramionami. – Nie pisze się takiego artykułu na podstawie jednej rozmowy. I to z pijanym.
Cofnęła rękę. Mogłem teraz do znudzenia przyglądać się okładce.
– Monte Cassino nowego wieku? - odczytałem umieszczony pod „NIEOMYLNYM” podtytuł, który przedtem wziąłem za reklamę jakiegoś wspominkowego tekstu. – To też…?
– Zdarzył się wypadek. Tu, na tej drodze – dotknęła fotografii. – To co prawda nie sama góra, ale jednak jej bezpośrednie sąsiedztwo, więc nadarzyła się doskonała sposobność do napisania artykułu. Ludzie lubią czytać o takich przeklętych przez los miejscach.
– Góra? Co ma do tego jakaś góra?
– Nie poznaje pan? – wskazała wzrokiem okładkę. – To ona. Góra Trzech Szkieletów. Tak ją podobno ochrzciliście.
Właśnie wtedy ktoś zastukał do drzwi.
Jako prywatny detektyw nigdy nie dorobiłem się broni. Na czas pracy u Markowskiego otrzymałem jednak służbowy pistolet gazowy, którego dotąd nie było okazji zwrócić. Mogłem teraz wyjąć pukawkę i zrobić w ten sposób wrażenie na Jovance.
– Lepiej przeładować – powiedziała cicho. – Jeśli już.
Z lekka ogłuszony tą czysto kobiecą reakcją, przeszedłem przez pokój, zamknąłem drzwi, przemierzyłem biuro i zachowując bezpieczny dystans, uchyliłem drugie drzwi, przeszklone.
W poczekalni stało dwóch facetów. Ten z przodu miał nieco poniżej trzydziestki, obcięte tuż przy skórze jasne włosy, niebieskie oczy i nos sprawiający wrażenie rozdeptanego. Rysopis można było śmiało zastosować do jego towarzysza, tyle że po dodaniu paru lat.
– To pan jest Małkosz? – zapytał mało życzliwie młodszy.
– To ja jestem Małkosz. – Nie cofnąłem się, więc oglądaliśmy się przez próg. – Czym mogę służyć?
– Żony szukam.
– Pomylił pan adres – poinformowałem go nie bez satysfakcji. Jeszcze wczoraj wycofałbym się w pokłonach, dopraszając się pokornie, by raczył wejść, raczył spocząć i raczył zlecić mi jakąkolwiek robotę. Ale teraz stać mnie było na kaprysy. Mogłem pójść za głosem serca i odprawić go z kwitkiem. – To nie biuro matrymonialne. Nie kojarzę par.
Zatkało go. Teraz powinienem zamknąć drzwi.
– Jaja pan sobie robi? – upewnił się.
– To był żart – sprostowałem. – To znaczy: jeśli szuka pan żony, którą już ma. Bo jeśli nie, to mówiłem serio.
– Brat nie jest w nastroju – ostrzegł mnie ten drugi. – Pan go lepiej nie drażni. Służył w komandosach.
– To tak jak ja – powiedziałem ciut na wyrost. Wojska powietrznodesantowe to nie całkiem komandosi. – I co z tego wynika? Mam mu udzielić zniżki?
– Gdzie ona jest? – warknął mój towarzysz broni. Postąpił krok i poszedłby pewnie dalej, gdyby nie wiązało się to z koniecznością zepchnięcia mnie z drogi.
– Nie będziemy się przecież spierać o taką szmatę – przemówił polubownym tonem starszy z braci. – Pan nam powie, gdzie jest, my panu zapłacimy za fatygę, i po sprawie.
– O co panom właściwie chodzi? – westchnąłem. Cofnąłem się też nieco. Stojąc nos w nos, wcześniej czy później rzucilibyśmy się sobie do gardeł.
– Wiemy, że bratowa miała się tu zgłosić. Była już?
– Sporo osób tu zachodzi – zełgałem. – Jak się nazywa?
– Bigosiak – grzmotnął mnie w łeb brutalną prawdą. – Taka czarna, przy kości. Niebrzydka babka.
Nie byłem dobrym i szybkim aktorem. Coś w mojej twarzy zagrało nie tak, jak powinno. Albo po prostu młodszemu z braci za bardzo zależało, by nie dać się odesłać z niczym.
– Rozejrzymy się – oświadczył i próbował mnie obejść. – Tam ją chowasz? – Błysk triumfu przemknął po opalonej twarzy. – Lepiej zejdź mi z drogi, koleś. To nie twój interes.
– Spokojnie, panowie – próbował łagodzić Bigosiak starszy. – Nie ma się o co bić.
– Jasne – poparłem go. – Lepiej zadzwonić po policję.
– Mnie będziecie straszyć policją?! – wrzasnął młodszy z Bigosiaków. – Ta suka porwała moją córkę!
Miałem ochotę wrócić do sypialni i zażądać wyjaśnień. Pozostałem na miejscu. Starszy z braci w jednej kwestii miał cholerną rację: to była niebrzydka babka.
Nie poruszyłem się, ale też nie poruszyłbym się, gdyby ponowił próbę obejścia mnie bokiem. Popełnił błąd, posługując się ręką zamiast nogami. Zostałem popchnięty, dość lekceważąco, ale na tyle mocno, że cofnęło mnie o dobry metr. Od razu stało się jasne, że jeśli nawet nie służył w komandosach, to nie z uwagi na brak kondycji.
– Panie Gulaszak czy jak tam panu – powiedziałem, nie siląc się na szersze rozchylenie ust. – To mój dom. I grzecznie proszę o jego opuszczenie.
– A jak nie, to co? – rzucił opryskliwie.
– To poproszę niegrzecznie.
Ruszył. Za późno. Miałem bliżej do paska niż on do mnie. Spotkali się w połowie drogi: jego rozlany po twarzy nos i koniec lufy mojego pistoletu. Luzu zostało może z pół centymetra, więc nie mógł przegapić szczęku kurka.