– O Jezu… – sapnął starszy z braci.
– Zabierz to – powiedział spokojnie młodszy. – Nic do ciebie nie mamy. I niech tak zostanie.
– Żegnam panów.
Nie ruszył się z miejsca.
– Nie zastrzelisz mnie – wycedził. – Więc zabierz spluwę.
Cofnąłem się, nie zmieniając punktu celowania.
– Ona tam jest, prawda? – Starszy Bigosiak popatrzył na drzwi za moimi plecami. – Aż tyle panu dała? Warto nadstawiać głowę? Pan wie, że nikogo się nie upilnuje, jak ktoś mocno chce go dopaść. A Romek nie popuści.
– Nikt mi niczego nie dawał. – Prawie mówiłem prawdę.
– I nie da – zapewnił. – Ona jest goła. Może panu naobiecywać czort wie czego, ale musiała żebrać u Romka o pieniądze na bilet tutaj.
– Tak przy okazji… O co poszło? Zupa była przesolona?
Roman udzielił mi zaskakującej odpowiedzi. To znaczy ruszył na mnie w stylu filmowego czołgu niemieckiego. Nie za szybko, ale nieustępliwie. Najwyraźniej wierzył w to, co powiedział: że nie strzelę. I nie skoczył gwałtownie, by nie sprowokować bezmyślnej reakcji. Nie wziął pod uwagę, że jestem marną parodią detektywa i używam zabawki na gaz zamiast prawdziwej broni. Musiał być bardzo zdziwiony, kiedy lufa plunęła ogniem.
Oczywiście poderwałem nieco broń – nie zamierzałem ryzykować uszkodzenia oczu tego kretyna gazowo-pieprzową mieszanką. Roman dostał jedynie zewnętrzną częścią stożka rozrzutu. Ale i to wystarczyło. Złapał się za twarz, zatoczył i gubiąc kierunek, wpakował na biurko, po czym opadł na klęczki. Kiwając się i mamrocząc niewyraźnie, tarł oczy i zaczął kaszleć. Jego brat pozostał na miejscu. Jeden rozsądny w rodzinie.
O Jovance nie mogłem tego powiedzieć. Wypadła zza drzwi z największym z moich noży. Dobrze chociaż, że nie próbowała od razu robić z niego użytku.
– Niech go pan zabierze – rzuciłem pod adresem starszego z braci. – Kupcie sobie mineralnej i niech przemywa oczy.
Ledwie skończyłem, Roman dźwignął się na nogi. Oderwał na moment kułaki od czerwonych, cieknących oczu, chyba próbując mnie zobaczyć. Wyraz wykrzywionej twarzy się nie zmienił, co dowodziło, że przegapił pojawienie się dziewczyny.
– Zabiję cię, skurwysynu!!! – ryknął. – Już jesteś trupem!!!
Starszy Bigosiak przyskoczył od tyłu, złapał przyszłego zabójcę pod pachami i zaczął holować w stronę wyjścia.
– Nie teraz, Romek, daj spokój…
– Zabiję gnoja!!! Dupą mu flaki wyciągnę!!!
– Chodź – Bigosiak starszy nie silił się bynajmniej na dyskrecję i tylko w zestawieniu z porykiwaniami brata można było uznać jego słowa za przeznaczone do wewnątrzrodzinnego użytku. – Wróci się tu i zrobi porządek. Ale nie dziś. Niech się kutas trochę poboi, niech nie prześpi paru nocy.
– Lepiej o tym zapomnij! – huknęła Jovanka. – Bo jak rozpoczniesz wojnę, to sam możesz marnie skończyć! Też musisz spać i wychodzić z domu, gnoju zasrany! Nie myśl, że tak trudno cię dopaść!
Starszy z Bigosiaków od razu się zamknął i widać było, że nie ma ochoty na dalszą wymianę ciosów. Młodszy przestał się szarpać.
– Iwona? – Znów próbował przebić wzrokiem potok łez.
– Wynoś się stąd, łachudro – rzuciła nieco ciszej. – Czego tu szukasz? Córki, której się wyrzekłeś, czy żony, do której się wstydzisz mówić po imieniu? Ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem żadna Iwona!
– Srał pies imię – warknął. – Zbieraj się, wracasz do domu.
– Spierdalaj.
Próbował ruszyć w jej stronę, ale na szczęście brat czuwał. Byłem ogłuszony gwałtownością małżeńskiego sporu i pewnie nie zareagowałbym dość szybko – właśnie dlatego Roman mógł mówić o szczęściu. Gdyby podszedł, Jovanka jednym ruchem uczyniłaby z siebie wdowę.
– Lepiej go posłuchaj – poradził bratowej starszy, też nieźle rozzłoszczony. – Ciągle jesteście małżeństwem, a on ojcem.
– To niech płaci! – Musiałem złapać ją za łokieć, by i jego nie zarżnęła. – Teraz sobie o niej przypomnieliście?!
– Jedziesz z nami – wykaszlał Roman.
– Możemy zapłacić więcej niż ta kurewka – spróbował z innej beczki starszy, przenosząc wzrok na mnie. – Zapomnijmy o tym strzelaniu. Nie zaskarżymy pana, zapłacimy, ile się należy, i rozejdziemy po dobroci. A ją niech pan oleje.
Małżonkowie szarpnęli się zgodnie. Oboje bezskutecznie.
– A konkretnie? – Wepchnąłem pistolet za pasek i ująłem czarnowłosą furię za oba łokcie. Niepotrzebnie: słowa wystarczyły.
Spocona twarz Bigosiaka rozbłysła nadzieją.
– Zapomni pan o niej – wzruszył ramionami. – I tyle.
Trzeba przyznać, że nie był wymagającym kontrahentem. Czułem przykrość, udzielając mu takiej odpowiedzi.
– O takich kobietach się nie zapomina.
Próbowała się odwrócić i spojrzeć mi w twarz, ale za dobrze ją trzymałem.
– Dopadnę was – usłyszałem stłumiony wściekłością głos Romana. Jednym szarpnięciem wyswobodził się z objęć i trochę po omacku odszedł w głąb poczekalni.
– Głupio pan robi – uświadomił mnie starszy z braci. Odwrócił się i bez pośpiechu poszedł za Romanem.
Na koniec pokazali się z lepszej strony i zamknęli drzwi.
– Aż nie wiem, co powiedzieć.
Dojrzewałem do tego wyznania ładnych parę minut. Szmat czasu, jak na jeden pokój i dwoje ludzi, unikających krzyżowania spojrzeń. Odwróciła się od okna. Ołowiane niebo, na którego tle ją oglądałem, prezentowało się radośniej od jej twarzy.
– Najlepiej prawdę – powiedziała zarazem cicho i dobitnie.
– Prawdę? I kto to mówi?
– Nie okłamałam cię. Pana – poprawiła się. – Przepraszam. To z nerwów. Trochę to było nieprzyjemne.
– Może być „ciebie” – powiedziałem bez uśmiechu. – Może łatwiej się dogadamy.
– Mamy przejść na „ty”? – zapytała powoli, marszcząc czoło. – Opłaca się na tak krótko?
– Można spojrzeć na to inaczej: do końca życia. Kto wie, czy wieczorem Roman nie wpadnie tu z siekierą.
Coś leciutko drgnęło w kącikach jej ust.
– Do końca życia męczyć się z „panem”? – Udała głęboki namysł, po czym podeszła i po męsku, z całkiem sporego dystansu, wyciągnęła rękę. – Głupio by jakoś było. Jovanka.
Cofnąłem się akurat na tyle, by przy identycznie wyciągniętej ręce sięgnąć jeszcze jej dłoni. Trochę ją to speszyło, a trochę rozbawiło.
– Marcin.
Może dlatego, że tak dziwacznie to wyglądało, ściskaliśmy całe wieki wilgotne palce tego drugiego.
– Nie przyszło mi do głowy, że może się tu zjawić – powiedziała. – Wniósł pozew rozwodowy, od lat ma prawie oficjalną kochankę, od roku nie mieszkamy razem… Przez ten czas ani razu nie próbował spotkać się z Olą. Nie wiem, co go naszło. Nie gniewaj się.
– Nie gniewam się.
Podziękowała uśmiechem, zawahała się, a potem zrobiła maleńki krok do przodu. Też zrobiłem krok. Dłuższy. Nagle znaleźliśmy się całkiem blisko siebie.
– Wina nie ma… – zacząłem niepewnie. Nie zamierzała mnie męczyć, być może świadoma faktu, jak ciężko się patrzy w te jej za szeroko rozstawione oczy. Zamknęła je więc, przechylając głowę i robiąc coś z ustami. Tego ostatniego nie byłem pewien. Nie da się obejrzeć czegoś, co się całuje. Nie był to długi pocałunek i gdyby nie fakt, że dotykaliśmy się ustami, można by go nawet zaliczyć do siostrzano-braterskich.
– Muszę zatelefonować – zaskoczyłem nowiną samego siebie. – Zaraz wracam.
Pierwsze dwa piętra pokonałem biegiem. Potem szedłem, a na koniec się wlokłem. Padało coraz mocniej, ale nie był to dostatecznie silny bodziec. Musiałem ochłonąć i zastanowić się nad pewnymi sprawami, szedłem więc wolno, pozwalając wodzie zmywać z ust wspomnienie jej ciepła i miękkości. Nie wiem, jakim cudem uzyskałem połączenie. Ledwie odróżniałem automat od latarni.