– Dolata, słucham.
– To ja. – Dopiero jego głos sprowadził mnie na ziemię.
– O, dobrze, że dzwonisz. Właśnie rozmawiałem z patologiem. Wyobraź sobie, że ten twój Kurowski nie żył już od paru ładnych godzin, gdy go podpalili. Zdaniem lekarza zginął między piątą a dziewiątą rano. Na tym, co zostało z ciała, nie ma śladów wskazujących na zabójstwo. Biorą się teraz do chemii, ale jeśli mieliśmy rację z tą głową i ktoś mu ją zwyczajnie rozbił, to mogą niczego nie wskórać.
– Policja już o tym wie?
– Policja? – Chyba się trochę zdziwił. – No… raczej nie. Oficjalny raport jeszcze w lesie, a rzeźnicy nie lubią… Mnie się udało, bo miasto ciśnie, by odblokować ulicę, a póki nie wiemy, co się stało, nie można zwinąć majdanu.
– A co u ciebie? Znalazłeś zapalnik?
– Szukamy. Szansa… no, pół na pół. Ale już teraz chyba da się wykazać, że to nie wypadek. Myślałem sporo o tej brakującej głowie. Nawet zaczęliśmy się rozglądać za resztkami czaszki. Wiesz: kostka trotylu w usta… Ale to nie trotyl.
– A co?
– Obejrzałem miejsce, gdzie powinny leżeć zwłoki, nim gaz eksplodował. I wiesz, co znalazłem? Pięknie wypalony beton. Na kilka centymetrów w głąb.
Nie musiałem długo myśleć.
– Termit? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Bingo, jak mawiają Amerykanie. Cholernie wysoka temperatura spalania i praktycznie nic nie zostaje. Nie zdziwiłbym się, gdyby poza głową ofiary był tam też zapalnik. Trudno o lepszy sposób pozbycia się jego resztek. To draństwo spala wszystko na popiół.
– I jest dostępne – powiedziałem na poły do siebie.
– No, jeśli ktoś wie, jak się zabrać do rzeczy…
– Ten facet wie – zapewniłem. – No nic, dzięki.
Lało już porządnie, więc po powrocie zacząłem od zmiany koszuli. Dziwnie się czułem, stojąc w niekompletnym stroju przy szafie, w której ocierają się o siebie nasze ubrania.
– Nie powiedziałam ci jeszcze, co miałbyś zrobić.
– A ja nie mówiłem o finansach – uśmiechnąłem się.
– Pieniądze – westchnęła. – Ponoć nie jesteś drogi?
– To też było w artykule? – Skinęła głową. – Będę go musiał przeczytać. A mówiłaś, że brak mu szczegółów.
– Zależy, czego kto szuka. Jak na „Politykę”, jest dość obszerny. I trochę nietypowy.
– Mówisz jak znawca.
– Dużo czytam – pochwaliła się. – Z czegoś się trzeba uczyć polskiego i Polski. – Uśmiechnęła się nieco przekornie. – Te twoje pisma – wskazała szafę – też czytuję.
– Wszystkie? – Byłem zmieszany, ale i rozbawiony. – Te paskudne też?
– Mówisz o „Nie”? Żaden typ czasopisma nie jest mi obcy. Zamknąłem szafę. Widok spoufalających się ubrań wyraźnie nam nie służył.
– Ile możesz zapłacić? – Złagodziłem pytanie życzliwym uśmiechem, ale i tak natychmiast spoważniała.
– Dowiadywałam się o stawki… Poniżej stu złotych za dzień nikt nie chce rozmawiać. – Skinąłem głową. – Policzyłam to sobie. Do Bośni mielibyśmy jakieś osiemset pięćdziesiąt kilometrów. To dzień jazdy. Dwa dni w obie strony. Może trzy. Na miejscu… no, tego akurat nie wiem. Powiedzmy, że zajmie to tydzień. Zgodziłbyś się pojechać ze mną za siedemset złotych? Plus koszty – dodała pospiesznie. – Paliwo i takie tam… Na tyle mnie stać.
– Dobrze.
– Tak po prostu? – uniosła brwi. – Wydawało mi się… byłeś trochę wstrząśnięty tą Bośnią.
– Dobrze ci się wydawało. Ale w tym fachu człowiek musi się godzić ze wstrząsami. – Ze sterty śmieci w szafie wyłowiłem stary tornister wojskowy. – Klient nasz pan. Szukasz pierwszego męża na Bałkanach? W porządku, jedziemy na Bałkany. Mam paszport, samochód… bo jak rozumiem, jedziemy moim? – Kiwnęła głową. – Cóż, miejmy nadzieję, że nie rozkraczy się po drodze.
– To śpiwór? – zapytała po chwili. – To znaczy…?
– Stać cię na hotele? – Wyraz twarzy wystarczył za odpowiedź. – Umówmy się – zaproponowałem. – Mów, ile chcesz, jak nie chcesz, nie mów, ale kitu mi nie wstawiaj. I bez tego… Powiedz lepiej, skąd się tu wziął twój mąż.
– Przepraszam – mruknęła. – Pokazałam mu ten artykuł i powiedziałam, co chcę zrobić. Miałam nadzieję, że da mi trochę pieniędzy.
– Ale nie dał – domyśliłem się.
– To mi dał – dotknęła siniaka. – Nie przyszło mi do głowy, że może się tu zjawić.
– Myślisz, że to zazdrość?
Pociemniała na twarzy i wykonała skomplikowany ruch głową. Uznałem go za potwierdzenie z zastrzeżeniami.
– Co do szczerości… – przerwałem na chwilę przekładanie bielizny do torby turystycznej. – Sławek mówi, że Kurowskiego zabito wczoraj z samego rana. Może nawet o piątej. To znaczy, że znowu jestem podejrzany.
– Ale… ale o trzynastej byłeś tutaj! – Sprawiała wrażenie bardziej przejętej ode mnie. – Nie mogłeś go wysadzić…
– Za to o czternastej mnie tu nie było. Wystawiłaś mi fałszywe alibi. Nawiasem mówiąc, dziękuję. Tylko się boję, że Hydzik zacznie teraz dokładnie węszyć i znajdzie kogoś, kto mnie widział gdzie indziej. Co podważy twoją wiarygodność. Oczywiście pozostaje sąsiadka Kurowskiego i pan Trzynasta, ale nie da się udowodnić, że to był zabójca. Równie dobrze Kurowskiego mogła odwiedzić kochanka. Jakaś panienka spod lekkiego znaku, która na widok trupa zwyczajnie zwiała.
– Dlaczego akurat prostytutka?
– No… – zbiła mnie z tropu. – O rodzinie nikt nic nie…
– Kobiety dzielą się na żony i prostytutki? – Na szczęście nie oczekiwała odpowiedzi. – Ale masz rację. Ktoś bliski na pewno by nie uciekł.
– Krótko mówiąc – z ulgą wróciłem do głównego wątku – lepiej będzie, jeśli się stąd na jakiś czas wyniosę. Z dwojga złego wolę Bośnię od polskiego aresztu śledczego.
– Nie musiałeś mi tego mówić – popatrzyła mi w oczy.
– Pewnie nie – zgodziłem się i rzuciłem jej foliową reklamówkę. – Łap. Na rogu jest sklep. Kup jedzenia na parę dni. Hydzik może tu wpaść w każdej chwili.
– No to polską policję mamy z głowy – stwierdziłem parę kilometrów za przejściem w Chyżnem. Silnik malucha terkotał rytmicznie, zza chmur coraz częściej wyglądało słońce, w drodze nie było dziur. Wszystko szło dobrze i mogłem się zacząć martwić bardziej perspektywicznie. – A co z innymi?
– Mnie pytasz? – przestała podziwiać góry i uniosła brwi.
– Ola to wasze wspólne dziecko? To znaczy… z prawnego punktu widzenia? – dodałem lekko zmieszany.
– Chyba tak – odparła z westchnieniem. – Urodziła się, kiedy już byliśmy małżeństwem. Ale on jej… nie zależy mu na niej.
– Nie kocha? – Prowadzenie samochodu niekiedy ułatwia rozmowę. Kierowca może patrzeć przed siebie.
– Bardzo chciał mieć syna – odpowiedziała po chwili. – Taka chłopska mentalność. Jego rodzice mają szklarnie pod Tarnowem. Dziadek wymyślił, że przepisze wszystko na pierwszego wnuka, a ja nie mogłam zajść w ciążę. Cała wieś czekała, Roman czekał… W końcu chyba mnie za to znienawidził. Mam Olę, widać gołym okiem, które z nas ma problemy z płodnością. Nawiasem mówiąc, przy tej okazji wyszło na jaw, że nie jest jego. Badaliśmy się, no i…
– Nie musisz mi o tym…
– Detektyw jest jak lekarz – uśmiechnęła się. – Oczywiście mogę się zamknąć, jeśli cię to krępuje.