Nie uśmiechnął się.
– Nie wciągajmy w to państwa – mruknął. – Problem wygląda następująco: wynikł spór między mną a Waldemarem Koziołkiem. To – dotknął najbliższej fotografii – filar jego firmy. Gdyby któregoś dnia ta wypieszczona knajpka straciła wszystkie szyby, a na jej dachu wylądował ten oto chrysler – pokazał palcem – zrewidowałby zapewne swoje absurdalne warunki wstępne. No i zyskalibyśmy taką renomę, o jakiej myślę.
– Chce pan… – zabrakło mi sił, by dokończyć.
– Te lustrzane szyby to jakieś piętnaście tysięcy. Wozu nie liczę: ubezpieczony. Choć wątpię, czy wypłacą mu równowartość zdjęcia z dachu dwóch ton żelastwa. Polisy takich rzeczy nie obejmują. Zapowiada się ciekawa, precedensowa sprawa.
Powoli dochodziłem do siebie.
– Chce pan załatwić to wszystko za pomocą materiałów wybuchowych? – nazwałem rzeczy po imieniu.
– To chyba oczywiste. Dlatego potrzebuję fachowca. Pana.
– Pan potrzebuje dźwigu i paru wyrostków z procami.
Za moimi plecami wychynęło żywe imadło.
– Zabawne – przyznał Harvard. – Ale głupie. Za daleko zaszliśmy; nie może się pan tak po prostu wycofać. Zresztą jedna trzecia od piętnastu kawałków nie chodzi piechotą.
– Źle pan trafił – powiedziałem z żalem. – Rozumiem, że mówiliśmy czysto teoretycznie o… hmm… wojskowości.
Powoli zamknął neseser i wstał. Zdjęć nie schował.
– To niezupełnie tak wygląda. – Mówił bez pośpiechu, raczej do walizki niż do mnie. – Poznaliśmy się, padło nazwisko Koziołka… Odmawiając, stawia mnie pan w trudnej sytuacji.
– Terroryzm to nie moja branża – uśmiechnąłem się blado.
– Moja też nie. Potrzebuję kogoś z ręką chirurga, kto wykona głębokie cięcie, a nie zrobi dużej krzywdy.
– Kłopot w tym, że trotyl to nie skalpel. I przecenia pan chirurgów: uśmiercili więcej ludzi niż my minami.
– Chce pan umrzeć jako cieć na jakiejś zasranej budowie? To nie miejsce dla pana.
– Zawsze można wyjść na spacer – zauważyłem. – Z więzienia będzie trudniej. No i – wskazałem zdjęcie – pilnują.
Nie przekonałem go. Od początku wiedziałem, że tak będzie.
– Wrócimy za dwa tygodnie. Zdjęcia zostawiam. Do wyliczeń.
– Może nie dość precyzyjnie się…
– Nie – przerwał. – Rozumiem: odmawia pan. Ale jeżeli nie chce pan umrzeć jako cieć, przyjmie pan moją propozycję. Do widzenia.
Opadłem na fotel. Nie słyszałem nawet, jak odjeżdżali.
Coś mi mówiło, że przesadziłem z piciem.
Podobał mi się ścienny kalendarz, wiszący, by zasłaniać wielki placek wykruszonego tynku. Rozczulały mnie zabite gwoździami okna, biurko o blacie jak twarz stuletniego starca i kolekcja trzech różnych krzeseł, z których każde przeżyło wiele. Nawet wypełnione matową szybą drzwi do poczekalni wydały mi się sympatyczne, choć przecinająca szkło rysa dotarła wreszcie do kresu i stało się oczywiste, że każdy klient usiłujący w nie stukać musi się poważnie liczyć z nagłą amputacją dłoni.
Mimo to przyglądałem im się z przyjemnością. Kurz, pajęczyny, czy cokolwiek to było, tworzyły rozmyty, pobudzający wyobraźnię zarys kobiecej sylwetki. Oczywiście musiała być młoda i ładna i, rzecz jasna, drżała lekko z tremy. Młode, tajemnicze damy, odwiedzające zadymione biura prywatnych detektywów, zawsze są kłębkami nerwów i mają prawo postać tak trochę ze spoconą dłonią przy klamce. Nie wypaliłem wprawdzie w życiu jednego choćby cygara, a szef agencji ochrony to nie to samo co prywatny detektyw z powieści Chandlera, ale nie po to dzień i noc pracują polskie gorzelnie, bym zaprzątał sobie głowę drobiazgami. Marzyłem o młodej, pięknej, tajemniczej nieznajomej.
Po czym drzwi się otworzyły i w progu stanęło marzenie. Nie miałem klasy Philipa Marlowe’a i zamiast na biurku nogi trzymałem na jednym z zakurzonych krzeseł.
– Pan Małkosz? – zapytała zjawa. – Dobrze trafiłam?
Przede wszystkim trafiła mocno. Mnie. Dwadzieścia lat, może trochę więcej. Dwadzieścia centymetrów złotych włosów. Oczy jak lipcowe niebo i rzęsy, którym z rozpędu też dałem ze dwadzieścia milimetrów, co było przesadą. Dwadzieścia centymetrów dekoltu, licząc od trochę za ostrego podbródka w dół. Ściągnięta lakierowanym pasem talia – dwadzieścia cali, nie więcej. Granatowa sukienka z dwudziestocentymetrowymi rękawkami, dwadzieścia pokrytych intensywną czerwienią paznokci – i nogi. Wymykające się wszelkim liczbom, co swoją drogą zaskakiwało, bo dziewczyna duża nie była.
– Dobrze się pan czuje?
– Nigdy nie czułem się lepiej – zapewniłem, odstawiając trzymaną na udzie szklankę. Tym razem zawierała lemoniadę, ale jeśli nawet rozczarowywałem jako prywatny glina, rozcieńczając żytniówkę, przynajmniej używałem właściwego naczynia.
– Tam jest napisane, że biuro jest czynne od ósmej do czternastej – powiedziała Superdwudziestka. – Mogę wejść?
– A która jest? – zaniepokoiłem się. – Już po drugiej?
– No… prawdę mówiąc, chodziło mi o to biuro… – zerknęła na boki otwarcie, ale bez ostentacji. – Przeprowadzacie się?
Dźwignąłem się, co wprawiło pokój w lekkie kołysanie, i wskazałem jej wielkopańskim gestem wszystkie trzy krzesła.
– Proszę siadać i opowiadać. – Usiadła, podbijając z miejsca me serce brakiem dbałości o sukienkę, której kontakt z obiciem chyba nie służył. Pewnie dlatego poszedłem za ciosem: – Napije się pani? To przełamuje lody.
– Ale tylko trochę – zastrzegła bez cienia wyrzutu.
Pognałem do sąsiedniego pokoju po drugą szklankę. Mogła zniknąć. Nie znikła. Z rozpędu nalałem jej trzy czwarte literatki. Uśmiechnęła się po prostu i odlała połowę do mojej szklanki.
– Zdrowie pięknych kobiet – wzniosłem toast. Jak przystało na kobietę ze snu na jawie, czyli idealną, sama wpadła na to, byśmy się stuknęli szklaneczkami. I bez tej dodatkowej setki wirowało mi w głowie. Klient. W dodatku kobieta. Do tego młoda i atrakcyjna. Nieokazująca niechęci. Do picia ze mną. Siadania na moich krzesłach. I całej reszty. Czułem, że jestem zalany. Małkosz, kretynie, co ci chodzi po łbie? Jakiej reszty?
– Dorota Kowalak – usłyszałem nagle. – W zasadzie jeszcze studiuję, ale… To moja legitymacja.
– Ślicznie pani wyszła.
– Możemy porozmawiać?
– Po to tu jesteśmy. Pani i ja. Dziewczyna, która potrzebuje pomocy, i ja. Pani i… – trąciłem butelkę i popisałem się refleksem, łapiąc ją w ostatniej chwili. – Nie napije się pani?
– Kropelkę. Może… może przyjdę innym razem? Często pan tak… przed południem?
– Wieczór, ranek, przedpołudnie… Jakie to ma znaczenie?
– Przepraszam. Nie mam zamiaru pana urazić. Możemy pomówić o… hmm… o Bośni?
– Możemy robić, co dusza zapragnie. Klient nasz pan. Klientka nasza… A wiesz? Nigdy nie miałem klientki. O czym to…?
– O Bośni. – Miękki, łagodny głos. Dotknąć go tak, pogłaskać. Zanieść do łóżka. Przytulić się. Zapomnieć.
Bośnia. Niedobra dziewczyna. Dlaczego te piękne muszą być takie niedobre?
– Ona… każdy kij ma dwa końce. – Pokój kołysał się łagodnie, życzliwie. – Wiesz, tam są muzułmanie, autentyczni. Pomyśl tylko: dwie żony. Trzy. Pluton żon. I po jaką cholerę ci durnie… Mało im było? Ja nie mam żadnej, a do nikogo nie strzelam. Napijemy się? Fajna z ciebie dziewczyna. To dobrze, że przyszłaś.
Uśmiechała się. I słuchała.
Igły wystawały z obciągniętego plecionką fotela na trzy centymetry. Teraz. Mężczyzna o przeciętnej wadze dodawał do tego drugie tyle, nie zdziwił mnie więc leciutki nalot na metalu.