Выбрать главу

– To chyba krew – posłałem niepewne spojrzenie nad rozwarte szeroko drzwi samochodu. – Czyli zadziałało. A… syrena?

Andrzej Chruślak, właściciel dwuletniej toyoty, na pewno nie był tym, który testował na sobie działanie pułapki. Nie brakowało mu ani kropli krwi. Wręcz przeciwnie: w każdej chwili jej nadmiar mógł mu rozsadzić twarz.

– Syrena?! Cała ulica słyszała to… Co pan tam, do cholery, zainstalował?! Syrenę okrętową czy co?!

Połowa mieszkańców zacisznej willowej uliczki właśnie się dowiedziała, o czym rozmawiamy.

– Uprzedzałem, że jest głośna. Ciśnienie w pironaboju…

– Mniejsza z tym – wysapał. – O drugiej w nocy zerwał pan na nogi całą okolicę, a tu nie mieszka byle kto… Jakoś to załagodzę. Ale to?! – wycelował palcem w fotel. – Jak mam się z tego wytłumaczyć?!

– Policjanci to widzieli?

– Na szczęście nie cały tłum, który się tu zjawił – warknął.

– Więcej niż jeden radiowóz? Do próby kradzieży? Ma pan faktycznie nie byle jakich sąsiadów.

Wystarczyło zerknąć na parkujące wzdłuż płotów wozy – i to te gorsze, kupione żonom i dorastającym potomkom. Jedynie mój maluch i jakieś białe uno z przerdzewiałym błotnikiem zaniżały poziom.

– Pan nie rozumie – jeszcze bardziej zniżył głos, choć twarz mu płonęła żywą pasją. – Ten gnój odwalił kitę. O, tutaj.

– Co zrobił?! – Chruślak ubrany był jak włoski arystokrata, ale startował jako ogrodnik, nie poraziła mnie więc forma jego wypowiedzi. Treść – i owszem.

– To, co pan słyszał! Dostał zawału i kopnął w kalendarz! Nie wiem, może od tej kurewskiej syreny na proch. Ale że dupę ma podziurawioną, to fakt! Pytałem prawnika. Jak się trafi wredny prokurator, może to podciągnąć i pod zabójstwo. – Byłem w widoczny sposób wstrząśnięty i to go trochę uspokoiło. Przestał krzyczeć. – Nie tak się umawialiśmy. Nie na trupy. Nie wiem, może sprawa się rozmyje, może nie skojarzą tych dziur z zawałem. Dałem w łapę sierżantowi, który spisywał raport. Siedem baniek. Akurat tyle miałem pod ręką. Nie napisał o tym pod fotelem. Tak że na początek jest mi pan dłużny siedem stów.

– Mam panu… – Coś zachrzęściło mi w gardle. – Mimo wszystko nie ukradli panu wozu. Przykro mi, że tak to…

– Przykro?! No to żeby naprawdę było przykro, przyniesie pan tę forsę w zębach przed niedzielą! I zdemontuje te swoje durne instalacje! I tu, i w hurtowni! Koniec! Nie będę gnił w pudle przez jakiegoś idiotę!

– Przecież pokazywałem, jak to działa. – Musiałem schować ręce do kieszeni, żeby nie zdzielić go w szczękę. – W sądzie zresztą nigdy nie udowodnią…

– Koniec dyskusji! Do niedzieli! Potem zacznę dzwonić po innych frajerach, których pan namówił na ten szajs!

Odszedł w stronę furtki z ręcznie kutych, fantazyjnie pozawijanych prętów. Bogaty, pewny swego skurwysyn. Nietykalny. Nic mu nie mogłem zrobić.

Siedziałem w ciemnym barakowozie, wpatrując się w niewyraźny zarys półlitrówki. Zawierała jeszcze jakieś sto gramów żytniej i gdyby dolać je do tego, co już wypiłem, może zapomniałbym, że po świecie chodzi jakiś Chruślak. Kiedy usłyszałem ten dźwięk, decyzja zalania się w pestkę jeszcze nie dojrzała. Mógłbym tak siedzieć i następne dwie godziny.

Zamiast tego wziąłem z kąta półmetrowy odcinek ciężkiego izolowanego przewodu i wyszedłem na zewnątrz. Ktoś chodził po budowie. Trzeci raz w ciągu ostatnich sześciu nocy. Było ciemno i zimno. Inwestor prządł cienko i całe światło pochodziło z sąsiednich posesji. Czyli, w tej chwili, o trzeciej w nocy, nie dochodziło.

Facet, który zubożył kasę Mark Security o niemal równy tysiąc – to my płaciliśmy za straty – za każdym razem wchodził tą samą drogą, przez opadającą schodkowo pryzmę cegieł. Mojemu prześladowcy spodobało się akurat tamto miejsce i dwukrotnie właśnie tam zostawił ślady swej bytności. Mojemu – bo tak się składało, że zjawiał się, kiedy to ja miałem dyżur, co do tej pory traktowałem jako dopust boży. Dwie wpadki podciąga się zwykle pod pech. Ale trzy…

To ja położyłem na cegłach kilka puszek – i byłem zdziwiony, gdy ktoś strącił jedną z nich. Żałosne. Zrehabilitowałem się, od razu skacząc ku bramie. Hałas płoszy włamywaczy, spłoszeni uciekają, a jeśli na miejsce przestępstwa przyjechali – pryskają zazwyczaj w kierunku wozu. Mój nie wyniósł na razie niczego naprawdę ciężkiego i teoretycznie mógł się oddalać pieszo, ale istniała spora szansa, że używał samochodu czy chociażby roweru: to łażenie po cegłach świadczyło o wygodnictwie. Wspiąłem się na bramę i obejrzałem oba końce ulicy. Z trzech samochodów jeden nie wyglądał znajomo, ale stał dość daleko i wszystko, czego się o nim dowiedziałem, to że jest osobowy i raczej jasny. Jeśli ktoś podążał w jego stronę, był już poza moim zasięgiem.

Zeskoczyłem na ziemię i obszedłem blok. Było ciemno, dmuchał lekki wietrzyk, tłumiący odgłos kroków. Nie musiałem się skradać. Nie wierzyłem, by ktoś tu jeszcze był. Dopóki w górze nie zamigotało słabe światełko. Wykonałem manewr oskrzydlający i okrężną, za to bezpieczną drogą przez piwnice dotarłem na parter interesującej mnie klatki schodowej. Tutaj wyłączyłem latarkę. Ktoś, kto hałasował dwie kondygnacje wyżej, dostarczył mi aż za wiele światła.

Bydlak ni mniej, ni więcej, tylko podpalił całą pryzmę skrzydeł drzwiowych, co i tak go nie usatysfakcjonowało jako wandala: kiedy wszedłem do mieszkania numer cztery, kończył właśnie żłobienie trzydziestej czy czterdziestej rysy w składowanych tu panelach ściennych. Musiałem przyznać, że dobrze wybrał obiekt ataku. Na dalekiej od zakończenia budowie niewiele jest rzeczy, które można szybko, łatwo i cicho, posługując się jedynie dłutem, pozbawić wartości. Skromnie licząc, powiększył straty Markowskiego o kilka setek. A straty Markowskiego były w dużym stopniu moimi.

Celowałem w głowę, z boku, ale wyczuł moją obecność i zdążył rozpocząć unik. Kabel trafił w ramię, zrykoszetował i grzmotnął drania w szczękę. Sekundę później któryś z nas kopnął stojącą na podłodze latarkę i przestałem widzieć. On widział jeszcze mniej, ale miał trochę szczęścia i trafił jakoś do drzwi. Wydając bełkotliwe odgłosy, obijając się o ściany, wypadł na klatkę schodową.

Byłem metr za nim i tym razem trafiłbym bez pudła, gdyby nie zbiegający z góry wyrostek z łomem. Spóźniłem się z ciosem i wciąż miałem nad głową swoją pałkę. Kiedy uderzył, udało mi się poderwać drugą dłoń i podeprzeć wolny koniec przewodu. Wygiął się, dostałem nim po głowie, lecz na tym się skończyło. Chłopaka zarzuciło na mnie, ja poleciałem na ścianę. Te kilkanaście sekund ocaliło jego wspólnika. Nim się pozbierałem i znalazłem sposób na smarkacza, facet z pokiereszowaną szczęką zbiegł już na dół.

Mój przeciwnik był młody, może nawet silniejszy ode mnie, ale ja ważyłem więcej. Udało mi się zyskać nieco przestrzeni z tyłu, wykorzystałem ją więc, cofając się nagle i wyprowadzając cios kolanem w podbrzusze. Odskoczył, zginając się wpół. Łom znalazł się na sekundę nieco niżej niż jego czoło. Wykonałem coś w rodzaju bilardowego uderzenia znad głowy, a kiedy jego czaszka zareagowała, jak na bilę przystało, poprawiłem niewymyślnym grzmotnięciem zza kręgosłupa. Osłonił się, jednak nie dość mocno: dostał przewodem w sklepienie czaszki, własnym łomem w nos i wpadł na płonące drzwi.

To był koniec walki. Od tej pory tylko ja zadawałem ciosy, najpierw z rozpędu, a potem, gdy runął, trochę z głęboko ludzkiej potrzeby brania odwetu, a trochę z też ludzkiej, aczkolwiek w innym sensie, chęci zgaszenia ubrania, w którym smażył się inny człowiek. Może nie wyglądało to dobrze z boku, ale po pierwsze ugasiłem go, a tego, który powinien patrzeć z boku, już z nami nie było. Próbowałem go dogonić. Przemknąłem przez budowę, wbiegłem na pryzmę i przeskoczyłem płot. Nim ochłonąłem po wstrząsie, byłem już w połowie drogi do jedynego samochodu, który wydał mi się obcy. Błąd: uciekiniera nie było między mną a samochodem, a ja nie płonąłem żądzą mordu aż tak, by go dogonić, gdyby jakimś cudem zdążył dopaść pojazdu.