Kiedy zmądrzałem i w końcu zacząłem hamować, całkiem już bliski wóz zajęczał znienacka rozrusznikiem. Przyspieszyłem; biała plama samochodu była tuż. Silnik zaskoczył i od razu zgasł od nadmiaru mieszanki. Dopadłem drzwi i dopiero szarpiąc za klamkę, zidentyfikowałem maszynę. Fiat uno, stary, z przerdzewiałym błotnikiem. Skąd ja go…?
– Odwal się! Czego tu?! Odwal się!
Miał około pięćdziesiątki i posturę Wietnamczyka. Wyciągnąłem go bez trudu na ulicę i równie łatwo mogłem uciszyć jednym ciosem pałki. Za łatwo. W jego krzykach było coś więcej niż strach. Zaskoczyłem go.
– Kto cię nasłał?! – Rąbnąłem z całej siły, na razie w dach fiata. – Mów!
– Zostaw, ja nic nie… Nie znam faceta, Jezu, skąd mogę… Nie zostawił żadnych namiarów, nic, słowo honoru!
Był jak galareta. Czyli za mało miękki. Rzuciłem nim o bok samochodu, a potem zdzieliłem kablem przednią szybę. Gdy wsypywała się do środka, wychwyciłem wreszcie myśl, panicznie miotającą się po obrzeżach mego mózgu. Krew. Nie miał jej na twarzy. To nie ten facet. Jezu…
– Klient, po prostu klient – jęczał, osłaniając oburącz głowę. – Cudzoziemiec. Mówił po angielsku, ale jakoś tak… Może Ruski? Panie Małkosz, jak Boga kocham, w życiu nic złego bym… Miałem za panem połazić, to wszystko!
Już wiedziałem, skąd znam ten samochód. Samo wspomnienie Chruślaka, przed którego domem zwróciłem na niego uwagę, wystarczyło do uporania się z kiełkującymi szybko wyrzutami sumienia.
– Jesteś detektywem? – Nie użyłem cisnącego mi się na usta słowa „szpicel”, bo gdyby trafił się klient, sam z ochotą pojeździłbym za kimś po mieście. – Masz jakieś papiery?
Miał. I dowód, i legitymację uprawniającą go z grubsza do tego, co robił. Oba dokumenty opiewały na Józefa Kurowskiego, zamieszkałego w Krakowie przy Kruczkowskiego. Czyli w Nowej Hucie. Adres nie rzucił mnie na kolana. Nawet ja urzędowałem w lepszej dzielnicy.
– Dlaczego za mną łazisz? – Wrzuciłem papiery do fiata.
– Nie wiem, naprawdę! Kazał obserwować, i tyle. Nie powiedział, o co chodzi. Tylko coś o kobietach… Żeby zwrócić uwagę, z jakimi się pan kontaktuje. No, tak ogólnie…
To nie miało sensu. Do tego stopnia, że nie wytknąłem tego Kurowskiemu.
– Jak długo to trwa?
– Dziewiąty dzień. Niech mnie pan puści.
– Jak wygląda ten facet? Czym jeździ?
– Taki niewysoki, ciemny, pod czterdziestkę. Nie wygląda na nadzianego. Zielona gruba kurtka, spodnie z materiału, nie dżinsy, no i takie jakby wojskowe buty. Ale nie nasze. I mocno schodzone. Aż się zdziwiłem, że dorosły facet w czymś takim… A czym jeździ, nie wiem.
Czekałem na dalszy ciąg. Bezskutecznie.
– A co z kontaktem? – spróbowałem.
– Nic. – Jego głos był wyraźnie twardszy.
– Przed chwilą ktoś próbował podpalić ten dom. Nie wkurzaj mnie, bo będziesz wyglądał gorzej od tego samochodu.
– Co, zatłucze mnie pan? – Bał się, ale nie wierzył. – Chyba nie, co? No to weź pan te ręce i wracaj do swojej stróżówki, bo… – nie dokończył. – Ta szyba kosztuje…
– Rozmawialiście po angielsku? – Nie bardzo wierzyłem, ale właśnie w tym języku postawiłem pytanie. – Znasz w ogóle angielski? Rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Pierdol się.
Akcent miał gorszy niż ja, a poza tym tyle to potrafi przedszkolak po zaliczeniu kilku filmów wideo. Ale pytanie zrozumiał. Przede wszystkim jednak przestał się mnie bać.
– Mówi ci coś słowo „Harvard”? – spróbowałem po raz ostatni. Nie odpowiedział. Zatrzasnął drzwi, pokazał mi wyprostowany palec i odjechał.
Nie zdziwiłem się, kiedy po powrocie na budowę nie zastałem przypieczonego smarkacza. Nie zdziwiło mnie też, że wezwani przez telefon gliniarze zjawili się dopiero wraz ze wschodzącym słońcem. Ani nie zmartwiło. Z nimi czy bez, o czwartej czy o szóstej, tak czy inaczej byłem ugotowany. A dokładniej: upieczony. Na stosie z sosnowych skrzydeł drzwiowych. Ugaszenie ich resztek otwierało i zamykało listę moich zasług jako czujnego obrońcy mienia. Właściwie byłem zadowolony, kiedy senni chłopcy z prewencji zapakowali mnie do suki i wywieźli. Do dziewiątej czekałem w celi, ekskluzywnej, bo jednoosobowej. Następną godzinę spędziłem na ławce przed gabinetem komisarza Hydzika, który zażyczył sobie widzenia ze mną, ale potem zmienił zdanie. W końcu się doczekałem.
– Dziś w nocy pobił pan Józefa Kurowskiego i zniszczył jego samochód – rąbnął z grubej rury, gdy manewrowałem krzesłem. – Gdzie jest teraz?
– A niby skąd mam wiedzieć? – posłałem mu zdziwione spojrzenie. – Ostatnio rozmawiał z wami, jak widzę.
– Pan mu groził. – Nie mógł widzieć moich zdziwionych spojrzeń, ponieważ stał przy oknie. – Bił go pan, rozwalił mu samochód i groził. A teraz Kurowskiego tu nie ma. Nieładnie to wygląda. – Odwrócił się w końcu. Miał jakieś czterdzieści lat i wyglądałby nawet inteligentnie, gdyby nie rozłożyste wąsiska. – Co ma mi pan do powiedzenia w tej sprawie?
– Pilnowałem budowy. O trzeciej dwadzieścia dwaj mężczyźni wtargnęli na jej teren, podpalili parę skrzydeł drzwiowych i zaczęli niszczyć, co się da. Próbowałem ich powstrzymać, wywiązała się bójka i ten starszy, którego z powodu ciemności nie potrafiłbym zidentyfikować, uciekł w kierunku samochodu Kurowskiego. Straciłem go na chwilę z oczu, a kiedy podbiegłem, usłyszałem, że samochód rusza. Uznałem, że to ścigany przeze mnie sprawca, więc wyciągnąłem kierowcę i pod wpływem silnego stresu, w odruchu samoobrony, która jednakże…
– Co mi pan tu pieprzy?! To nie sąd, to komenda policji! Takie teksty to pan może… Gdzie jest Kurowski?
– Nie mam zielonego pojęcia – oświadczyłem szczerze.
– Miejmy nadzieję, że Kurowski odnajdzie się cały i zdrowy. Pana szczęście, że nie podpisał jeszcze skargi. Nie wyszedłby pan tak szybko.
– Przez niego i pana prawdopodobnie straciłem pracę. Trudno to nazwać szczęściem. Do widzenia.
Z trzech pracujących na budowie ludzi, z którymi rozmawiałem, gdy dotarłem wreszcie na miejsce, jeden uważał mnie za już bezrobotnego, drugi prorokował wyrzucenie z Mark Security, a trzeci udzielał informacji z miną lekarza spotykającego za drzwiami sali operacyjnej świeżo upieczoną wdowę.
O siódmej dwadzieścia kierownik budowy znalazł przed zamkniętą na głucho bramą tę połowę swoich podwładnych, którzy pracowali na dniówkę i czekali, aż ktoś ich wpuści. O siódmej czterdzieści pracujący na akord montażyści paneli skończyli się pieklić i odgrażać, a majster – przecinać łańcuch. Po ósmej temperatura podskoczyła na nowo, kiedy na budowę wpadł z piskiem opon czerwony z pasji Markowski i zaczął dyskutować z równie czerwonym kierownikiem, kto, komu i ile forsy przyniesie w zębach. Pyskówkę zakończyła poważna propozycja Markowskiego, by uruchomić spychacz i za jego pomocą usunąć z terenu budowy mojego FSO 126, który nagle zaczął wszystkim przeszkadzać. Jak na szefa agencji detektywistycznej przystało, mój chlebodawca wygrzebał ze śmietnika nie do końca opróżnioną półlitrówkę i dodedukował sobie resztę. Jego zdaniem miałem leżeć teraz zalany w trupa gdzieś w okolicznych zaroślach. Wykrzyczał na całą budowę, że mam się do niego zgłosić, jak wrócę, po czym odjechał, zgrzytając wściekle skrzynią biegów tudzież zębami.