Nieszczęścia chodzą parami, więc następne dwie godziny zajęło mi uruchamianie malucha. W drodze do domu przypomniałem sobie, że jestem głodny, a w lodówce mam tylko cukier, herbatniki i woreczek ziemniaków, co nie było aż tak żałosne, jeśli wziąć pod uwagę, że lodówka nie działała. Kupiłem najtańsze pyzy z mięsem i cebulę, wróciłem do domu, wdrapałem się na trzecie piętro i natychmiast straciłem apetyt.
Przed drzwiami z tabliczką: „Agencja Ochrony. Usługi Pirotechniczne. Inż. Marcin Małkosz. Biuro czynne 8-14”, stał Markowski.
– Raczył się pan w końcu zjawić? – Nie krzyczał, ale jeśli ktoś przebywał teraz na strychu, w piwnicy lub gdzieś na osi owych biegunów budynku, z pewnością dowiedział się, że raczyłem się zjawić. – Co, pochlało się w pracy?
– Niezupełnie.
Próbowałem go wyminąć. Nie udało się.
– Chuchnij pan. No już, chuchnij.
– Nie pracuje pan już w drogówce, sierżancie Markowski – przypomniałem mu. – Czas zmienić nawyki.
– A ty nie pracujesz u mnie! – Tym razem krzyczał na pewno. – Koniec chlania za moje pieniądze! Nie będę świecił oczami za jakiegoś pijaczka! Tysiąc trzysta złotych przez ciebie straciłem! W jedną noc! Kto mi to zwróci?! Ty?!
– Jak rozumiem, jestem zwolniony?
– Jesteś wywalony na bruk! Wykopany! I skończony w branży, już ja potrafię o to zadbać!
Dziwnie łatwo przychodziło mi zachowanie spokoju. Chyba mi pomagał, pieniąc się ze złości – w jakiś sposób równoważyło to nasze reakcje.
– W takim razie musi pan sam poszukać chłopców, którzy odwiedzili budowę. Jako osoba prywatna nie muszę…
– Licz się ze słowami, kutasie! Przez tyłek wyciągnę z ciebie tę forsę! – Chciał chyba kontynuować, ale przeszkodziła mu starsza siwowłosa pani, wchodząca mozolnie po schodach. – Uważaj – syknął. – Doigrasz się jeszcze.
Odwrócił się i zbiegł, mijając w połowie drogi Marię Eleonorę Popławską, siedemdziesięcioletnią właścicielkę tej budy. Prawdę mówiąc, chętnie wziąłbym z niego przykład. Jeżeli Maria Eleonora wdrapała się aż tutaj, to na pewno nie bez powodu.
– Nie zapłacił pan za wrzesień – zaskrzypiała.
– Zawsze płacę – powiedziałem ciut nie na temat.
– Mam mnóstwo chętnych na ten apartament.
Apartament?
– Spokojnie. Zdobędę pieniądze.
– Na kobiety to pan ma. Całe tłumy, dzień i noc… – zrobiła w tył zwrot i odeszła, nim zdążyłem wyjaśnić, że myli mnie z bandą studentów z drugiego piętra.
Zostawiłem torbę pod drzwiami – cokolwiek by powiedzieć o tej ruderze, nic tu nie ginęło, bo złodzieje to nie idioci – zszedłem na dół i w najbliższym sklepie kupiłem stugramowego karzełka. Miałem zamiar wziąć ćwiartkę, ale zabrakło mi paru groszy, a nie upadłem jeszcze tak nisko, by prosić o kredyt na wódkę. Nie ulegało jednak wątpliwości, że stoczyłem się głęboko. Udowodniłem to, wypijając całe zakupy po drodze, pod pretekstem, iż prawdziwemu mężczyźnie nie wypada wracać do domu z taką parodią butelki. Otwierając pierwsze drzwi, te do poczekalni, uświadomiłem sobie, że moja torba gdzieś znikła. Poraziło mnie to do tego stopnia, iż przegapiłem inne niecodzienne zjawisko: światło po drugiej stronie.
Zapalono je chyba dla zrównoważenia plamy skondensowanej czerni na jedynej ustawionej tu ławce. Plama składała się z dwóch elementów: wielkich okularów przeciwsłonecznych i mnóstwa prostych, grubych, lśniących włosów, których obfitość sprawiała, że twarz kobiety wydawała się drobna i delikatna.
Przez parę sekund przyglądaliśmy się sobie, chyba równie niepewnie.
– Pan Małkosz? – zapytała w końcu. Samo pytanie i okoliczności, w jakich padło, coś mi przypomniały. Młoda – choć nie aż tak – kobieta i podpity – też nie aż tak – gospodarz tego, pożal się Boże, biura.
– Co? – uśmiechnąłem się dość głupawo. – Wywiad?
Bezwiednie uniosła dłoń, dotknęła okularów.
– Pan żartuje – powiedziała niepewnie.
– Wywiad do gazety – wyjaśniłem łagodnie. – Przepraszam, tak mi się bez sensu skojarzyło… Pani do mnie?
– Tak. – Poderwała się nagle, jak ktoś przyłapany przez samego siebie na gafie towarzyskiej. – Tak, do pana.
Odkryłem w tym momencie, że jest duża i że mówi jakoś dziwnie. Nie byłem przyzwyczajony do zadzierania głowy podczas rozmów z kobietami. W pantoflach na szpilkach nie górowała nade mną aż tak wyraźnie, jednak w jej przypadku nie sam wzrost był problemem. Była duża w ogólniejszym sensie, a jej beżowy kostium jeszcze potęgował efekt. Przy czym żadną miarą nie potrafiłbym przypiąć jej etykietki grubej czy źle zbudowanej. Może nie miała szans na triumfy w idiotycznych spędach, ale była przecież atrakcyjna dla męskiego oka.
Ta atrakcyjność przytłoczyła mnie do reszty.
– Nie dziś. – Najpierw to powiedziałem, a dopiero później zrozumiałem, co mówię. I ucieszyłem się. – Nie mam dzisiaj czasu.
Zrobiła pół kroku. Dużo jak na tak ciasne pomieszczenie.
– Ale ja nie jestem z Krakowa – powiedziała. Dopiero teraz zauważyłem torbę turystyczną stojącą przy ławie i przytuloną do niej moją siatkę z zakupami.
– Przykro mi. – Tu akurat nie kłamałem. – Muszę wyjść.
– Na długo? – Zdenerwowałem ją i od razu stało się oczywiste, że nie jest nie tylko krakowianką, ale i Polką.
– No… do jutra będę nieosiągalny.
– Do ósmej, tak? – spojrzała znacząco na drzwi.
– Co najmniej. – Nagle uświadomiłem sobie, ilu rzeczy nie tylko nie mam, ale i mieć nie będę. Była jak luksusowa bombonierka za szybą sklepu dla bogatych, a ja ją oglądałem oczyma dziecka z dwunastoosobowej rodziny mieszkającej pod mostem. Pewnie dlatego powiedziałem: – Ale to bez znaczenia. Nie interesują mnie nowe zlecenia. Nie mam czasu.
Jeśli się trzymać zasady: „czas to pieniądz”, nawet tak bardzo nie zełgałem.
– Czy to znaczy, że nie mam po co wracać? – zapytała spokojnie. Garsonka, pantofle, biały sweterek – wszystko wyglądało na kupione w przyzwoitych sklepach, choć niekoniecznie w ostatnich dniach. Niby dlaczego ochroniarza nie miałaby sobie kupić równie dobrego? Czekała na mnie, chociaż gołym okiem widać, jakiej klasy firma się tu mieści. Ciekawe.
– Ma pani coś do wysadzenia? – zapytałem dla spokoju sumienia. – Albo ktoś panią próbuje wysadzić?
– Nie. – Krótko i stanowczo pozbawiła się ostatniej szansy. Etyka zawodowa nie pozwoliłaby mi odesłać kogoś, kto spodziewa się, że własna pudernica eksploduje mu w twarz.
– Więc przepraszam, muszę iść. Mam spotkanie.
– Z kim?
Podobne pytania mogą stawiać żony. Chyba była trochę bezczelna. Co znaczyło, że chyba jest bogata.
– Z kochanką – zmieniłem uśmiech na szyderczy.
– Kocha ją pan? – Mój żart odbił się od niej jak piłka od betonu. Dopiero teraz poczułem, jak mocno dokucza mi jej towarzystwo.
– Zakonnica po cywilnemu? – Nie czekałem, aż odpowie. – Nie, nie kocham. Po prostu z niej korzystam.
– Oczywiście – uśmiechnęła się połówką ust. – Od tego są kobiety. Ładna?
Bogactwo nie mogło jej aż tak zepsuć. Po prostu czuła, jak bardzo jestem wstawiony.
– Ujdzie. Ma bardzo opływowe kształty. – Cóż, nie stać mnie było na wyszukane trunki w kanciastych flaszkach.
– I to wystarczy?
– Nie jestem maksymalistą. Potrafię zadowalać się byle czym.
– Chyba pan jej faktycznie nie kocha – przyznała.
– No to co? Potrzebuję jej.
Myślała przez chwilę. Raczej o niczym radosnym.
– Jeśli to nic bardzo osobistego – powiedziała w końcu spowolnionym głosem – to po co zdzierać zelówki?