– Nie wybieram się na jogging – zauważyłem. Dziwaczna była ta nasza rozmowa; do tego stopnia, że nie umiałem jej zręcznie zakończyć.
– Tyle akurat zrozumiałam. Może wejdziemy? – Była jakaś miękkość i w jej głosie, i w ruchu dłoni wskazującej drzwi biura. – Jestem bardzo zainteresowana rozmową z panem.
– Nie mam ochoty na rozmowy. Zresztą chyba widać, że w tej chwili nie bardzo… Trochę wypiłem. Tak się złożyło.
– Nie musimy rozmawiać.
Jej głos… Byłbym ostatnim idiotą, gdybym się nie domyślił, co tak naprawdę powiedziała. I przez sekundę czy dwie byłem. Błogo, niedowierzająco uśmiechniętym naiwniakiem, który szedł wysypać śmieci i ujrzał nagle sztabkę złota w pojemniku. Potem przyszła refleksja.
– Harvard, co? – Cofnąłem się, wpychając ręce w kieszenie.
– Harvard? – podniosła brwi.
– Nie pójdziemy do łóżka – poinformowałem ją. – Zrób w tył zwrot i odmaszeruj stąd. Jak by się kto pytał, nie jesteś w moim typie. Mężczyźni wolą blondynki, wiesz.
Już się nie uśmiechała. Ale i nie odchodziła.
– A nie jestem? – zapytała trochę jakby przez zęby.
– Nie. – Blado to wypadło. – Niech już pani idzie. – Jeszcze gorzej; nie trzeba było wracać do tej „pani”. – A zresztą… co mnie to… I tak miałem wyjść.
Była tak zaskoczona, że nie próbowała ani wyskakiwać za mną na klatkę schodową, ani wołać – później, gdy bardziej zbiegałem, niż schodziłem, łomocąc podeszwami o drewniane stopnie.
Przeszedłem przez położone w amfiladzie biuro, cisnąwszy kurtkę na krzesło, i wkroczyłem do pomieszczenia numer dwa, przez niewtajemniczonych branego za coś w rodzaju archiwum, może zbrojowni, które było jednak tylko prozaicznym mieszkaniem. Przekroczyłem próg i zastygłem. Światła wpadało tu z podwórza niewiele, ale od razu się zorientowałem, że to coś skulonego przy na pół otwartym tapczanie, biało-czarnego, to nie krzesło czy kuchenka, zsunięta tam nagłym – aczkolwiek nie niespodziewanym – tąpnięciem spróchniałej podłogi.
– To pan?
Byłem przepojony wiarą we własne siły, jak to po paru głębszych, a to coś nie ruszało się i używało dość boleściwego, kobiecego głosu. Z nieokreślonym, raczej wschodnim akcentem. Gdybym był detektywem z prawdziwego zdarzenia, mimo wszystko wyjąłbym teraz bębenkowca z kabury pod pachą. Zamiast tego po amatorsku zapaliłem światło.
Pokój nie wyglądał dobrze. Wprawdzie już wcześniej niełatwo było powiedzieć o nim coś miłego, zdążyłem się jednak przyzwyczaić do wielkich powierzchni zaatakowanych przez grzyb, postrzępionych tapet, dziur w suficie i szafy zamykanej na złożoną gazetę. Raziły mnie nowinki: rozmiękłe pyzy obok, poszatkowana cebula, rozwarta na oścież szafa i odłożony na nocny stolik plik pism wyciągniętych z owej szafy.
– Musi pan wezwać policję.
Nie sprawiała już tak przytłaczającego wrażenia jak poprzednio. Klęcząc obok dwuosobowego tapczanu i podpierając uniesioną pokrywę kolanem, nie można budzić w ludziach wrażenia, iż obcują z wielką damą. Te zresztą nie składają wizyt w nocnych koszulach i skarpetkach frotte. Nie obnoszą się też z podsiniaczonymi oczami.
– A na cholerę mi policja? – wzruszyłem ramionami. – Sam sobie poradzę. Przez tydzień na tyłku nie…
– Nic pan nie rozumie! – Z determinacją tuliła pierś do pokrywy. – Tu jest bomba!
– Jasne. Czarna seksbomba w zmysłowej bieliźnie.
– Ja nie żartuję – rzuciła przez zęby. Teraz, gdy zdjęła okulary, mogłem obejrzeć nie tylko żółtawy siniak, ale i jej oczy. Miały oryginalny, szeroki rozstaw i barwę jasnego brązu.
– Ja też nie żartuję. Włamanie to włamanie, nocna koszula pani nie uratuje. Jak tu pani weszła?
Swoją drogą: konsekwentna dziewczyna. Chciała tu wejść i pogadać, no i dopięła swego.
– Tam coś jest. Jeśli to nie pana robota… – urwała.
– Nie znam tej zabawy – wyznałem, podchodząc do szafy. – Można wiedzieć, czego pani szukała?
– Co pan robi? – obejrzała się, nie ruszając niczym poza głową.
– Sprawdzam, czy się nie rozsechł. – Zdjąłem skórzany oficerski pas z wieszaka i grzmotnąłem nim o szafę. Efekt akustyczny przeszedł moje oczekiwania. – Oj, aż mi pani żal.
– To wcale nie jest śmieszne.
– Mnie te zapasy z tapczanem też nie bawią, a się nie skarżę.
– Jeżeli to pan – dotknęła ręką materaca – to proszę powiedzieć. Siedem godzin wystarczy. Ma pan pojęcie, jak to boli?
– Jestem trochę pijany – wyznałem, podchodząc do tapczanu i stając obok czarnowłosej. – I zmęczony: dwadzieścia siedem godzin na nogach. Chcę się położyć, więc niech pani będzie grzeczną dziewczynką, ubierze się i wraca do domu.
– Nic pan nie rozumie – jęknęła.
– Ależ rozumiem, rozumiem… Twój szef pokazał mi najpierw kawał solidnego kija, a teraz przysłał soczystą, słodziutką marcheweczkę. Stare, wypróbowane metody.
– Mój szef?
– Zleceniodawca, jeśli wolisz. Powiedz mu, bo może od tego zależy premia, że to zrobiliśmy. Przecież i tak nie da rady sprawdzić. – Kucnąłem, opierając plecy o bok ruchomej części tapczanu. Twarz podpierającej ją kobiety była tuż-tuż i nie umknął mi przebiegający przez nią skurcz. Odpowiedziałem szczerzeniem zębów.
– To boli – wycedziła. – Nie o-pie-raj się o tap-czan.
– Mam watę zamiast mózgu. Nie chwytam tych subtelności.
– Wezwij policję, pijany durniu! – ni to zawarczała, ni to wyjęczała. Chyba naprawdę sprawiłem ból jej śródstopiu, wspartemu o kant deski. – Albo razem wylecimy w powietrze!
– Z powodu twojej wystrzałowej piżamy? No dobrze, jak jesteś taka rzetelna, możesz zostać na noc. Ale powtórz Harvardowi, że to wcale nie oznacza zgody. Powtórzysz?
– Nie – wycedziła. – Nie wiem, o czym pan mówi.
– Nie mogę iść do łóżka z kobietą głęboko wobec mnie nieszczerą. – Próbowałem wzruszyć ramionami, ale podpora okazała się zbyt masywna. Może za sprawą czarnowłosej, napierającej piersią na konstrukcję z solidnych desek, sprężyn i włosia, a może dlatego, że wieko całe lata temu doprowadziło do ruiny system odciążaczy.
– Niech się pan postara skupić. Przepraszam, że się tu wdarłam. Za wszystko pana bardzo przepraszam. Zrobię, co pan zechce, słowo. Ale niech pan nie miażdży mi nogi i zadzwoni na policję. Albo powie, że to kawał. Nie wiem, co jest między panem a tym pana kolegą. Jeśli robicie sobie takie dowcipy, to wasza sprawa. Ja… nie będę się gniewać. Tylko niech to się skończy. To cholernie boli.
Miała wilgotne oczy. I drobniutkie jak włókna pajęczyny rysy w ich kącikach. Była za dużą dziewczynką, by z takim uporem grać w coś, co nie zaowocuje naprawdę błyskotliwym finałem. Przemyślałem to sobie i sięgnąłem pod leżącą na materacu poduszkę.
– O co chodzi? – nie od razu zrozumiała, była jednak trzeźwa i myślało jej się łatwiej. – Jezu… Co pan sobie wyobraża? Że to jakieś podchody, by wyciągnąć nóż i pana…?!
– Czemu nie? Zaskoczyłem cię, prawda?
– A koszula? – zdobyła się na gorzki uśmiech. – Zgoda: słyszę, że ktoś idzie, nie wiem, czy sobie poradzę, więc chowam nóż, klękam tu… Myślę: „Podejdzie, będzie zdziwiony, zajrzy, a wtedy go dźgnę”. Tak pan to widzi?
– Brzmi logicznie, prawda? – upewniłem się.
– Nie. Kretyńsko. Łatwiej stanąć za drzwiami i w plecy…
– No… mogłaś nie zdążyć.
– A przebrać się zdążyłam?
– Może jesteś modelką? – Próbowałem ratować honor. – One się raz-dwa przebierają.
– Niech pan wsadzi głowę pod kran. Nie żartuję.
– Co, teraz chcesz mnie utopić? – Czułem, że należy to przerwać, ale za dobrze się bawiłem.