Выбрать главу

– Niech się pan skupi – jęknęła. – Mówimy o koszuli.

– Ładna – pochwaliłem. – Trochę za długa, mało wymyślna, ale pewnie o to chodzi, co? Klient spodziewa się czort wie jakiego wyuzdania: skóry, pejcze, czerwone podwiązki, a tu pensjonarka…

– Zgadza się – rzuciła przez zęby. – Dlatego ją włożyłam. Trochę to trwało. Słyszy pan? Trzeba czasu, żeby ściągnąć całe ubranie. Nawet gdyby się pan tu czołgał…

– Całe?

Chyba uśmiechnąłem się bardzo obleśnie. Na pewno ułatwiłem jej decyzję, ale nosiła się z nią raczej od dawna, bo już wcześniej przeniosła napór na lewą część piersi i brzucha. Była gotowa, gdy wreszcie zdecydowała się przystąpić do działania. Tapczan ani drgnął, a ja, trzaśnięty w czoło, wylądowałem pod oknem. Minęło ze ćwierć minuty, nim się pozbierałem.

– Przepraszam… Widzi to pan teraz? Tam, z tyłu.

Zerknąłem w głąb pełnej po brzegi skrzyni pościelowej.

– Te gazety leżały w szafie. – Nie podnosząc się, zacząłem je zbierać z podłogi. Jeszcze przed chwilą spoczywały na stoliku, ale stolik miał pecha znaleźć się na trajektorii mego lotu.

– Nic pan nie widzi?

Z pliku gazet wysunęły się barwne pozycje, których nigdy nie trzymałem na widoku i które na dno szafy trafiły z nieco innych względów niż stare numery „Wyborczej” czy „Nie”. Na ich tle mały pakiecik wyglądał niewinnie, ale…

– To nie moje – powiedziałem, unikając spojrzenia brązowych oczu. Oboje patrzyliśmy na to samo, robiąc nietęgie miny.

– Wiem – mruknęła. – Sama to kupiłam.

Przez jakiś czas pokój wypełniała cisza o konsystencji waty. Nie podnosiłem pakieciku, a im dłużej leżał między nami, tym trudniejszy do udźwignięcia się wydawał.

– Nie jesteśmy dziećmi. Odłóżmy te głupstwa na później. Byłabym wdzięczna, gdyby w końcu obejrzał pan tapczan. Tam coś jest, a ja nie mogę…

– To leżało na stoliku. – Jakoś nie potrafiłem przestać myśleć o głupstwach. – Specjalnie pani tak…?

– Nie, skąd! To taki nasz folklor. Przyszłaś z wizytą – przebierz się w koszulę nocną i połóż paczkę prezerwatyw przy łóżku. To co, zajrzy pan tam w końcu?

Dałem spokój gazetom i zaległem na brzuchu obok nogi w śnieżnobiałej skarpetce. Była nieco znoszona, ale idealnie czysta, także na podbiciu stopy. Nie przyszła w nich. Musiały stanowić oryginalny dodatek do koszuli.

– Tam niczego nie ma – stwierdziłem, obejrzawszy kłębowisko kołdry, poduszki, piżamy i jakichś szmat.

– Naprawdę pan nie widzi? Tu, pośrodku… Zaczęłam podnosić, coś brzęknęło, no i jakoś tak… Zajrzałam tam. Nie wiem czemu – dodała ciszej.

– Pośrodku – oświeciłem ją – to akurat pani klęczy.

Przysunąłem się tak blisko, że uchem musnąłem gładką łydkę. Po czym od razu cofnąłem głowę, kierując wzrok ku lewemu końcowi mebla. Już przedtem musiałem zauważyć ten gwoździk. Zignorowałem go, bo nie gwoździków szukałem, ale czegoś konkretnego, co – jeśli wierzyć czarnowłosej – tak bardzo skojarzyło jej się z bombą, że zastygła w bezruchu na siedem godzin. I to coś miało się znajdować nie z boku, lecz pośrodku.

Ale ten gwoździk… Tkwił w poprzecznej desce, odgradzającej sprężyny. Ostrzem do góry. Teoretycznie mógł tak sterczeć od czasów głębokiego PRL-u, kiedy wyprodukowano ten antyk, ale po pierwsze nawet ówczesna księżycowa gospodarka nie była oderwana od realiów aż tak, by gwoździe wbijano łebkiem w przód, po drugie ktoś zadał sobie trochę trudu, by nie stępić ostrza, po trzecie zaś – już dawno podarłbym poduszkę, zahaczając o to paskudztwo.

– Co pan robi? – zapytała trochę niecierpliwie czarnowłosa wróżka. Tak o niej pomyślałem: „wróżka”. Jak przystało na postać z bajki, ofiarowała mi dwa bezcenne dary.

Pierwszym była miłość. Fakt – nie bardzo bajkowa. Jakości drugiego podarunku nikt już nie miał prawa kwestionować. Życie ludzkie to życie, i tyle. Jest bezcenne, w każdym razie dla obdarowanego – koniec, kropka. Był jeszcze jeden prezent, który mógłbym jej przypisać – ale nie byłem pewien, czy chcę być trzeźwy.

– Zasnął pan?

Za długo leżałem w bezruchu.

– Po co pani tu przyszła?

– Chciałam pana… wynająć – powiedziała ostrożnie. – W charakterze detektywa. To znaczy… z grubsza biorąc.

– Dobrze.

Podniosłem się, oceniłem odległość między podłogą a brzegiem pokrywy. Przyniosłem krzesło, ustawiłem obok czarnowłosej i jeszcze raz się oddaliłem, by przydźwigać spory stos książek.

– Proszę?

– Biorę tę sprawę. – Dopiero teraz znalazłem chwilę czasu, względnie trochę odwagi, by spojrzeć jej w twarz.

– To znaczy… Ale nie powiedziałam jeszcze, o co…

– Potem – przerwałem jej łagodnie. – Wytrzyma pani jeszcze troszeczkę?

Przyglądała mi się z mieszaniną nadziei i nieufności. Miała prawo doszukiwać się czegoś nienaturalnego w nagłej zmianie mego nastawienia.

– To zależy – powiedziała powoli. – Troszeczkę, czyli ile? Na czas telefonu do policji czy…?

– Czy. – Pobladła. – Wiem, co sobie pani teraz myśli.

– Bo to łatwo zgadnąć – powiedziała bardzo cicho. – To bomba, prawda? A pan chce ją rozbroić.

Pokiwałem głową.

– Oni będą trzeźwi. I może lepiej wyposażeni. To wszystko.

– A pan? – zapytała.

– Ja mam silniejszą motywację. Gdyby to wybuchło, za jednym zamachem straciłbym dom i klientkę.

– Nie dom – poprawiła mnie. – Wynajęte mieszkanie. A co do klientki… Nie jestem chyba żyłą złota.

– Nie ułatwia mi pani zadania. Jeśli mam ginąć, to przynajmniej z wiarą.

– Nie chodzi o to, by pan zginął.

– Wiem. Chodzi o to, by pani przeżyła. – Milczeliśmy przez chwilę. – Jest jeden dobry powód.

– Żeby to pan…? – wskazała tapczan. – Za długo byśmy…?

– To też.

– Dobry powód – uśmiechnęła się. – W porządku, zgoda. To by trwało do rana, a ja tyle nie wytrzymam.

– To też – powtórzyłem. – Ale chodzi o coś innego. Po prostu jestem w tym dobry. Chyba lepszy od nich.

Byłem na tyle trzeźwy, że dałbym się pewnie przekonać i posłać do najbliższego telefonu. A ona o tym wiedziała. Była jednak dobrą wróżką, więc po prostu skinęła głową.

Zacząłem od ustawienia krzesła możliwie najbliżej środka ciężkości pokrywy. Uzupełniłem książkami pozostałą przestrzeń. Nie do końca jednak.

– Jeszcze chwila – powiedziałem cicho, rozglądając się za czymś cienkim. – Zaraz to podeprzemy i będzie pani mogła wracać do domu.

– Pomoże mi pan? – Sprawiała wrażenie zakłopotanej koniecznością proszenia o to. – Nie wiem, czy dam radę dość delikatnie… Strasznie odrętwiałam. Mogłabym…

– Jasne.

Omijając ją wzrokiem, wsunąłem w szczelinę jeden z kolorowych magazynów z dna szafy. Pokrywa ani drgnęła; napór kobiecych piersi robił swoje.

– Proszę się nie bać.

– Dobrze.

Najpierw obejrzałem gwoździk. Wbrew pozorom, nie wbito go w deskę. Ktoś posłużył się cieniutkim wiertłem, którym uprzednio wykonał otwór.

– Zaraz wracam – obiecałem. Wstałem, przeszedłem w kąt, gdzie przy przebudowie mieszkania umieszczono mały zlew, i przez dobrą minutę zlewałem głowę lodowatą strugą.

– Dobry pomysł – czarnowłosa poczuła się w obowiązku to skomentować. – Mógłby pan jeszcze zagotować wodę.

– I polać łeb wrzątkiem? – Sięgnąłem po ręcznik. – Dzięki. Aż taki szok nie jest mi potrzebny.

– Miałam na myśli kawę.

Pomysł był dobry. Byłoby to niegłupie i pewnie korzystne dla nas obojga, fakt. Zimny prysznic, plus kawa, plus chwila koncentracji – są oczywiście lepsze sposoby doprowadzania minera do formy, ale w naszej sytuacji ten wydawał się optymalny. Problem w tym, że byłem już trochę zbyt trzeźwy i za wyraźnie widziałem jej twarz.