– Nie rozumiem – Milo rozglądał się z niemal urażoną miną. – Po co to wszystko?
– A co tu jest do rozumienia? – wzruszyłem ramionami. – Wojna się skończyła, ludzie chcą normalnie żyć i pracować. Nasz przyjaciel konserwuje pola minowe. To duża góra, więc ma roboty po uszy. Dzień po dniu, przez całe lata. Nie wiem, ile mu płacą, ale nawet jeśli dużo, to nie wytrzymałby tak długo w wojskowym bunkrze.
– Myślisz, że mieszka tu cały czas? – Przerzucił się z siłowni na szafki i szuflady.
– To w jaskini kwalifikuje się na zbrodnię wojenną. A każde dziecko wie, kto trzymał w garści Pecinac.
– Sądzisz, że to robota Mehcicia? – Jovanka podeszła do biurka i bez przekonania zaczęła przekładać papiery.
– Jest winny jak cholera, ale nie w tym rzecz. Gorzej, że wysoko mierzy.
– Nie nadążam…
– Jeżeli wie o przejściu wzdłuż strumienia – powiedziałem cicho, by złagodzić cynizm słów – to nie ma problemu z dziewczynami. Parę worków na kości – i po herbacie. Nie ma ciał, nie było zbrodni.
Jovanka w roztargnieniu podniosła następny papier. Spod spodu wyjrzała ofoliowana kartka. Brakowało na niej nazwisk, nawet niektóre inicjały zastąpiono jakimiś znaczkami w typie mieczyków czy koron, ale ciągi cyfr nie budziły cienia wątpliwości.
– Jeśli świat dowie się o tych jaskiniach – uśmiechnął się drapieżnie Milo – Sułtan będzie załatwiony. Tyle lat… – westchnął. – Dupa jestem, nie policjant.
W duchu przyznałem mu rację, jednak nie z powodu wieloletniej ślepoty na pozornie oczywiste fakty – to on powinien spostrzec nagłą bladość Jovanki. To jemu sfrunął pod nogi spis telefonów i to on go podawał. Inna sprawa, że mnie – pierwszy wyciągnąłem rękę.
– Podsumujmy – powiedziałem szybko. – Góra jest po serbskiej stronie i blisko linii rozgraniczenia, więc Muzułmanie mają podwójnie utrudnione życie. Nie ma szans, by wydobyć i wywieźć łupy. Jeśli nie zna się drogi wzdłuż strumienia, to samo dotyczy ciał.
– To może być coś więcej – mruknął Milo. – W jaskini znaleźliśmy burdel, ale oni brali do niewoli i mężczyzn. Pod koniec wojny wszyscy wiedzieli, że NATO będzie polować na przestępców wojennych. Nic prostszego, jak znieść szczątki do najgłębszej jaskini i wysadzić wejście.
– Tam jest ktoś jeszcze? – zapytała Jovanka udręczonym głosem.
– Nie wiem. Widzieliście te trzy szkielety na dole? – Pytał dla formalności, bo Pecinac zasłynął w okolicy między innymi dzięki nim. – Tuż przed zawieszeniem broni Sułtan zorganizował kontratak tylko po to, by je stamtąd usunąć. Powiesili je tak, żebyśmy widzieli – uśmiechnął się nieładnie – ale każdy kij ma i drugi koniec. Rozwaliliśmy co najmniej czterech, my i ich własne miny, a kości jak leżały, tak leżą.
– Czyli powinniśmy się stąd zabierać.
– Co? – Pytała Jovanka, ale moją konkluzją zdziwieni byli oboje.
– Pomyśclass="underline" całe lata utrzymywali tu posterunek, przemycali materiały do produkcji min. To kosztuje. Niby mają tu sporo cennego towaru, ale po pierwsze mocno się zdekapitalizował, a po drugie nie wygląda na to, by ktoś go wynosił. Dokładają do interesu.
– No i?
– Jedyna recepta na spokojną starość to raz na zawsze odciąć drogę w głąb jaskiń. Tyle że to musi być faktycznie raz, a dobrze. Pierwszy wybuch ściągnie tu masę ciekawskich. Jeśli znajdą skromne osypisko, mogą zacząć kopać. Więc jedna akcja. – Odczekałem chwilę. – Dzisiaj.
– Skąd wiesz?
– Wojsko do nich strzelało, a jednak poszli dalej. Potem sami strzelali, chociaż to rozwiewało wszelkie wątpliwości tych na dole. No i te wypchane plecaki…
– Chcesz powiedzieć, że postawili wszystko na jedną kartę? – domyśliła się w końcu. – I przyjdą tu, bo nie mają innego wyjścia?
– Mądra…
Nie dokończyłem. Pochwała należała się i Ustaszowi. Kudłacz miał dość oleju we łbie, by składać meldunki dyskretnym powarkiwaniem. Błyskawicznie znaleźliśmy się na strategicznych pozycjach: ja przy drzwiach, tamci dwoje przy oknie. Jovanka na tym nie poprzestała: nim się obejrzeliśmy, była na zewnątrz.
– Wyłaźcie! – usłyszałem wydany szeptem okrzyk. – Idą tu! Jeden facet. Chyba idzie do drzwi. To ten… ten nasz.
Poświęciłem kilkanaście sekund na drobny zabieg przy drzwiach. Czysty odruch. Równie cwany, co głupi. Ale to zrozumiałem dopiero na zewnątrz. Plecak. Jeśli ma go na ramionach… Rany boskie…
Milo, przyklejony plecami do piwnicznej ściany, mierzył z karabinu w południowy narożnik. Jovanka wzięła na siebie północny. Nie dołączyłem do nich, ograniczając się do przewieszenia karabinu na szyję i odciągnięcia Ustasza jak najdalej od okna.
– Może wybuchnąć – wycharczałem. – Padnij.
Na szczęście zdążyłem. Zostali ostrzeżeni i może dzięki temu żaden z pocących się na spuście palców nie zareagował instynktownym zgięciem, gdy lokator piwnicy uchylił drzwi, przemieniając całe podziemie w wulkan. Mały. Tapczaniarz nie miał plecaka. Ściany okazały się solidne, czego dowiódł długi na kilkanaście metrów jęzor ognia, kurzu i dymu, którym rzygnęło okno. Podrzucony na pół metra w górę strop zapadł się błyskawicznie, a przez szczeliny między kawałkami muru buchnęło setką ognistych igieł. Nikt z nas nie ucierpiał, ale już po chwili całe kałuże ognia zaczęły spadać nam z nieba na karki, i nogi poniosły wszystkich czworo jak najdalej od rozlewającego się błyskawicznie żaru.
Uratowało nas moje ostrzeżenie i fakt, że nikt nie wystrzelił. Dzięki temu wybiegliśmy z dymu i kurzu wprost przed szerokie z wrażenia oczy naszych przeciwników – ale nie przed gotowe do strzału lufy. Inna sprawa, że w grę wchodziła tylko jedna. Drugi z mężczyzn, jasnowłosy, znikał akurat w jaskini i raczej nie zdążyłby posłać nam celnej serii. Ten z tyłu mógł i w końcu posłał, po uprzednim uwolnieniu dłoni, zajętych drugim plecakiem. Tym, który powinien nas zabić, gdybym przy swojej bezmyślności nie był zarazem takim cholernym fuksiarzem. Przeżyliśmy tylko dlatego, że w porę zwaliliśmy się między trawy i kamienie, pozwalając serii przejść górą. Dopiero leżąc, uświadomiłem sobie, że Milo raz jeszcze ocalił nasze głowy, wynajdując błyskawicznie jedyną w okolicy nieckę.
Muzułmanie natychmiast przykryli nas huraganowym ogniem. Milo i Jovanka próbowali odgryzać się przez sekundę czy dwie, ale zyskali tyle, że zmusili tamtych do strzelania z ukrycia. Ciemnowłosy, ten z kałasznikowem, opróżnił magazynek i zamilkł. Kaem blondyna strzelał nadal. Co parę sekund rozlegały się ostre trzaski i niewidzialne grzebienie przeczesywały nam włosy. Martwe pole, w którym leżeliśmy, miało ze trzydzieści centymetrów wysokości i gdyby nie trawa, każde uniesienie głowy byłoby widoczne w przyrządach celowniczych jasnowłosego.
– Macie granaty? – Milo nie tyle pytał, co dawał znać, że jeszcze żyje.
– Jeden – powiedziała Jovanka.
– Daj – wyciągnął dłoń. – Przyszykujcie się. Rzucę, a jak wybuchnie, głowy do góry i ognia. Może zdołamy ich przydusić.
– Ilu ich było? – zapytałem, odsuwając mcmilana. Nie popisałem się, łapiąc go odruchowo i taszcząc aż tu pod ogniem. Na takim dystansie lepszy byłby nawet muszkiet – przynajmniej osłoniłby nas chmurą dymu.
– Dwóch. I ten w piwnicy.
Leżeliśmy, a oni mierzyli w miejsca, z których miały wyrosnąć nasze popiersia. Nie wierzyłem, że się uda. Ułożyłem starannie każdą z kończyn, przemyślałem każdy ruch. Pozostawało jedno.
– Jovanka… – Czyniła dokładnie te same przygotowania, więc nie od razu znalazła chwilę, by posłać mi pytające spojrzenie. – Cieszę się, że cię spotkałem.
Nie odezwała się. Nawet wyraz twarzy chyba się nie zmienił. Ale wiedziałem, miałem niemal pewność, że to kwestia nadmiaru adrenaliny. Zrozumiała i zapamiętała – na zawsze.