Выбрать главу

Milo obrócił się na lewy bok i potężnym wymachem ramienia posłał granat na wschód, ku skalnej ścianie. Ostrzelaliśmy jaskinię z dwóch luf. Milo wysuwał trzecią, kiedy drugi, pełniący funkcję okna otwór zamigotał bladymi ognikami i ziemia zagotowała mi się przed twarzą. Dostałem piaskiem po oczach i czym prędzej schowałem głowę. Karabin Jovanki umilkł w tej samej chwili. Milo jeszcze próbował, ale musiał dać za wygraną, kiedy do automatu ciemnowłosego dołączył kaem.

– Kurrrwa – wyplułem mieszankę piachu, śliny i złości. – Zdążył wejść.

Nie było komentarzy. Nikt nie pytał, co oznaczają dwaj przeciwnicy w dwóch różnych otworach skalnego bunkra.

– Mało ich – mruknął może po minucie Milo. – Przygwoździli nas, ale sami też nie…

W ciągu paru następnych minut obie strony próbowały szczęścia. Bez efektu. Co gorsza, mogąc w miarę bezpiecznie celować, tamci zużywali mniej amunicji. Ani się obejrzałem, jak zostałem z połową ostatniego magazynka.

– Dość – demonstracyjnie szczęknąłem przełącznikiem, pozbawiając G3 możliwości wypluwania serii. – Bo nas wyjmą gołymi rękami.

– To nic nie da – zgodził się Milo.

– Więc co robimy? – zapytała nijakim głosem Jovanka.

– Poczekamy – mruknąłem. – Na razie mamy pat.

Ziemia zadrżała pod naszymi brzuchami bez żadnego ostrzeżenia. Ten pierwszy rzut jasnowłosemu wyszedł znakomicie i wychylenie twarzy oznaczało niemal pewną utratę wzroku. Zaraz za niecką leżało mnóstwo żwiru i dobry tysiąc kamieni przemknął nam nad karkami, niesiony falą gorących gazów.

– Ładunki! – krzyknąłem z mieszaniną wściekłości i rozpaczy. Poderwałem karabin i skompromitowałem się po raz drugi, wystrzeliwując bez sensu cztery pociski. Pierwszą, większą kompromitacją było wykreślenie z pamięci tego plecaka w jaskini. Nie, wróć – tych plecaków. Mieli ich więcej. Nie musieli oddalać się ze stanowisk, wystarczyło sięgnąć ręką za plecy…

– Kocham cię.

Nie mogłem tego usłyszeć. Mówiła szeptem, w uszach mi dzwoniło, a zaraz potem rąbnęło ponownie, dalej, za to dwa razy. No i nie mogła przecież powiedzieć czegoś takiego. Nie do mnie.

Czwarty rzut zupełnie blondynowi nie wyszedł: Milo strzelił z podrzutu i ładunek został odrzucony w trakcie uskoku. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nie był to ewidentny błąd miotacza. Musiał podpalić wszystkie lonty prawie jednocześnie i pod koniec brakło mu czasu. Nie mógł wiedzieć, że sekundę później jego kolega wreszcie trafi. Ja też nie wiedziałem, dopóki ciszy nie przerwała ni to klątwa, ni jęk. Obejrzałem się w prawo i zamiast twarzy Mila dostrzegłem parę przyciśniętych do niej dłoni. Po lewej szybko i dziarsko spływał strumyk krwi.

– Milo?! – Oderwałem się od karabinu i zacząłem pełznąć. Przewrócił się na plecy, zapominając, że wystawia zadarte ku górze łokcie. Mieliśmy w tle niebo i przepiękny zachód słońca, więc o bezkarnym podnoszeniu się nie było mowy, ale ręce to nie cała ludzka sylwetka. Zdążyłem je przygnieść, nim tamci dopatrzyli się czegoś podejrzanego.

– Pilnuję – dogonił mnie szept Jovanki. – Zajmij się nim.

– Nie mogę… – W jego głosie ból i lęk walczyły z żalem i wściekłością. – Kurwa, moje oczy… Odpadam. Nie mogę strzelać.

Wcisnąłem mu brudną chustkę do nosa – raczej symbol niż opatrunek – i odtoczyłem się na stare miejsce w środku szyku.

– Załatwią nas tą artylerią – rzuciłem w kierunku dziewczyny.

– To co: strzelamy? Idziemy na całość? – Nerwowy spacer jej języka po wyschniętej wardze informował, że tak jak ja zdaje sobie sprawę z karkołomności metody. Mieli za sobą mrok jaskini, my niebo. Mogli zmieniać pozycję. Dysponowali zapasem amunicji. Oceniając ich szanse na dziesięciokrotnie większe, wykazywałem się nadmiernym optymizmem. Mimo wszystko omal nie kiwnąłem głową. Bo drugi wariant, na którym kończyła się moja lista pomysłów, był jednak bardziej przerażający.

– Jak by co… Ola leży w tarnowskim szpitalu. Nie jest z nią aż tak źle, ale mam tam znajomą lekarkę. Zgodziła się przetrzymać ją przez te parę dni. Powiedz, że ją… że mama…

– Możesz przyjąć, że to moja córka. – Powiedziałem to powoli, by zabrzmiało dobitnie i by uzmysłowiła sobie, z jak śmiertelną powagą traktuję każde słowo. – Mamy wspólne dziecko. Ale teraz nie wolno ci o niej myśleć. Potrzebuję twoich suchych oczu.

Oczywiście zwilgotniały. Na chwilę.

Mogliśmy mieć dużo szczęścia, ale szansa, że skończy się to miażdżącym wynikiem dwa do zera, była prawie żadna. Z rachunku prawdopodobieństwa wynikało, że jeśli nawet załatwimy tamtych, zwycięstwem ucieszy się tylko jedno z nas. Sto godzin temu poszedłbym na taki układ. Teraz nie umiałem.

– Jovanka, tam, na Jeżynowej Górce… Widziałaś tego snajpera?

– Dlaczego…? – Nie dokończyła. Od dawna miała mnóstwo smutku w oczach, więc nie doszukałem się teraz wyraźnej zmiany. – No. Widziałam. Mówiłam ci: wzrok mam, że daj Boże.

– I wychodzi ci strzelanie. – Powiedziałem to najbardziej neutralnym z dostępnych tonów.

– Dam sobie radę – zapewniła, prostując na moment palce i jak gdyby głaszcząc łoże kałasznikowa. – Zresztą mój też ma tylko automat. To nie to co kaem.

Leżała po lewej. Odruchowo przyjęła, że blondas i karabin maszynowy przypadną mnie. Wyjątkowo słusznie i logicznie, ale też cholernie nie po kobiecemu.

– Nie chcę, żebyś do nich strzelała – powiedziałem, patrząc jej w oczy. – To moja działka. Osłonię cię. Zostawisz automat. Z moim i Mila to… – zawahałem się -…to kilkanaście sekund gęstego ognia. Może uda mi się ich przydusić. Powinnaś zdążyć…

– Uciec? – dokończyła spokojnie i gorzko zarazem. – Mam cię zostawić i uciekać, tak? Wybij to sobie z tej durnej…

– Nie, nie, czekaj… Nie zrozumiałaś. Chcę, żebyś wzięła tę armatę – przyciągnąłem mcmilana – i podbiegła do dziecięcego wózka. – Trzy pociski przemknęły nad nami, ale była tak zdziwiona, że tylko lekko drgnęła. – Pamiętasz ten plecak? Wewnątrz jest pełno materiałów wybuchowych, ale to nam nic nie daje, bo od uderzenia kuli nie eksplodują. Trzeba trafić w samą górę. Chyba go nie zamknąłem, ale i tak będzie słabo widać, a celownik optyczny diabli wzięli. Więc potrzeba dobrych oczu.

– Spłonki? – zgadła. – W tym pudełku? – Kiwnąłem głową. – Dlaczego nie kałach? Serią…

– To bojowa wersja saperskiego plecaka. Kaseta jest opancerzona. Nie dam nawet głowy, czy cały impet nie pójdzie w górę, choćbyś trafiła.

Patrzyła na mnie jakiś czas, po czym nieznacznie przytaknęła.

– Ty osłaniasz, ja… – przez chwilę biedziła się nad doborem słów, ale za to dodała do nich bladziutki uśmiech – załatwiam facetów?

– Uda się – powiedziałem bez przekonania. – Poradzisz sobie.

– Pewnie.

Potem zmieniła magazynek swego AK-47 na ostatni pełny, a ja podałem jej półcalówkę i garść naboi, niewiele krótszych od męskiej dłoni. Milo chyba nie miał dziury w mózgu, bo nie tylko zrozumiał co nieco z prowadzonej po polsku rozmowy, ale wygrzebał je dla mnie z torby. Prawe oko zaczynało nawet wyglądać ostrożnie spod powieki, ale nie łudziłem się co do jego możliwości strzeleckich. Łzy ciekły jak z kranu; karabin może by widział, ale nic ponadto.

– Jak tam byliśmy, słońce prawie sięgało worka. – Nie zamierzała się jeszcze układać do skoku, ale musiałem wziąć ją za rękę. Dłoń miała jakby stworzoną do karabinu takiego jak mcmilan: dużą i silną, a zarazem delikatną. Dłoń dobrego chirurga albo dobrego zabójcy. – Tylko pamiętaj: sam czubek. Musisz trafić pierwszym pociskiem, bo to draństwo przeładowuje się ze trzy sekundy.