Выбрать главу

– Wiem.

Zdawało mi się, czy powiedziała to z jakimś bolesnym, cierpkim uśmiechem?

– Sam bym poszedł. – Zostawiłem to na koniec, bo ze wszystkich ważnych rzeczy ta była najmniej istotna. Żeby uważać mnie za tchórzliwego gnojka, musiała najpierw przeżyć. – Ale ta noga… zanim dobiegnę, zabraknie ci amunicji. Zresztą…

Zdołała sięgnąć palcami moich ust. Muśnięcie, ale podziałało jak dobry knebel.

– Nie mów – szepnęła. – Ona… Jeżeli coś nie wyjdzie… Taka też jestem. Słyszysz? Taka też. I nigdy cię nie okłamałam.

Zaraz potem zagrzechotał karabin maszynowy. Pozwoliłem sobie na ostatnią bezsensowną przyjemność: pocałowania jej. W łydkę. Próbowałem sięgnąć ustami wewnętrznej części kolana, skąd zsunął się opatrunek i gdzie lekko śniada skóra połyskiwała potem, ale kiedy człowiek leży wprasowany w ziemię ogniem kaemu, musi się zadowalać tym, co dostępne.

Nie powiedziałem, że ją kocham. To mogło ją zabić. Dosłownie. Odrobina dekoncentracji i…

– Oprzyj o mnie stopę. Gotowa? Przeczekaj pierwsze dziesięć strzałów i biegnij.

Nie wiem, jak to zrobiła. Z całej walki, najważniejszej bitwy mego życia, zapamiętałem kopnięcie w biodro, a potem ból w dole pleców, wściekły protest nadwerężanego kręgosłupa. I oczywiście widok szarpanych pociskami skał. Strzelałem, klęcząc, bo tak było najszybciej i najcelniej. Kiedy zmieniałem kałasznikowa Jovanki na G3, ocknął się karabin maszynowy i potem aż do końca waliliśmy seriami obaj. Ja za szybko, chcąc przytrzymać przynajmniej tego drugiego, mniej odważnego, jasnowłosy gęsto, szczodrze, ale na oślep. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem żaden z nas nie trafił. Po wystrzelaniu niemal setki pocisków w każdą ze stron w zasadzie nie mieliśmy prawa skończyć bezbramkowym remisem.

Ale tak się właśnie skończyło. Obaj strzelali do mnie, kiedy góra zadrżała, a z otworów jaskini buchnęło ogniem. To żałosne, ale dopiero grzmotnięty przez niewidzialną lokomotywę pomyślałem, że taki nabity plecak to kupa…

Przebudzenie miałem takie sobie: zostałem obrzygany przez Jovankę. W głowie mi szumiało, świat się kołysał, a ciało sprawiało wrażenie rozjechanego przez walec drogowy, nie poderwałem się więc z wrażenia. O wiele żywiej zareagowało biało-czerwono-brunatne coś, co okazało się komendantem posterunku w Crvenej Dradze.

– Dobrze się czujesz? – Puścił mój kark i złapał łokieć dziewczyny.

Na szczęście trochę jej ulżyło. Mogła użyć ust w lepszy sposób i sklecić blady uśmiech.

– Wszystko w porządku. – Popatrzyła na mnie i uśmiech zniknął. Myślałem, że to z powodu plamy, którą przyozdobiła wszystko, co mi zostało z koszulki, ale w oczach miała troskę, nie wstyd. Przeszła na polski: – Obmacaliśmy cię. Kości masz chyba całe. Nic nie boli?

– Wszystko – stęknąłem, siadając. – Ale nie bardzo.

Dopiero teraz zauważyłem, że znajdujemy się jakieś dwa metry od krawędzi tarasu.

– Głowę miałeś już tam – Milo wskazał bezmiar pustki, tu i ówdzie przetykany czubkiem wyższego drzewa. – Nigdy nie bierz mnie ze sobą, jak pójdziesz coś wysadzać. Najpierw to w piwnicy, a teraz…

Zrobiło mi się gorąco. Chciałem wyjaśnić, że znajdowałem się z boku i miałem prawo liczyć, że główny impet pójdzie w inną stronę – ale otwierając usta, uświadomiłem sobie skalę popełnionego błędu. Głowa sama odwróciła się ku dziewczynie. Musiałem mieć przerażenie w oczach, bo od razu posłała mi uśmiech.

– W porządku – zapewniła. – Rzuciło mnie na mur, drobiazg. Parę sińców. Jestem mądrzejsza, strzelałam, leżąc.

– Jezu… mogłem cię…

– Daj spokój, ja też o tym nie pomyślałam. A zresztą… nie było innego wyjścia.

Podniosłem się i chwiejnym krokiem wróciłem do zagłębienia. Stojąc, trudno je było w ogóle zauważyć. Grota też wyglądała inaczej, ale o to nie mogłem już obwiniać perspektywy. Po prostu kilka plecaków wypełnionych trotylem okazało się trochę silniejsze od tego kawałka Pecinaca. Sklepienie nie wytrzymało i cały potężny blok skalny tąpnął o kilka metrów, wypełniając niegdysiejszą jaskinię tysiącami ton kamienia.

– No i dopięli swego – pokręciłem głową. – Z ich punktu widzenia…

– Ten z karabinem maszynowym, blondyn… – Milo nadszedł z lewą dłonią obciążoną mcmilanem. Druga dłoń niespiesznie wprowadzała do komory nabój kalibru 12,7 milimetra. – Chybaby się z tobą nie zgodził.

Nie rozglądał się, nie sprawdzał nerwowo otoczenia. Zauważyłbym. Po obandażowaniu połowy głowy i jednego oka musiał mocno nadrabiać ruchami szyi. Ustasz, który cały i zdrowy wrócił w sąsiedztwo jego nogi, też nie wyglądał na zaniepokojonego.

– Chyba nie chcesz powiedzieć…?

– To ja powinienem go zabić. Wybacz, że nie podziękuję. Ale naprawdę nie ma za co. – Zaryglował karabin i dopiero wtedy spojrzał na Jovankę. – Bo teraz pozostał mi już tylko ten drugi.

Poniewczasie zauważyłem, jak bardzo jest blada. Nie zdziwiłem się, widząc, jak nagle nogi uginają się pod nią i dziewczyna kuca, rozpaczliwie rozkładając ręce dla ratowania się przed upadkiem. Szarpnąłem się w jej stronę i natychmiast znieruchomiałem, porażony równie energicznym ruchem karabinowej lufy.

– Spokojnie. – Milo bywał już groźny, ale nie słyszałem go dotąd mówiącego głosem o temperaturze lodu. – Nie róbcie niczego głupiego. Zwłaszcza ty, Marcin.

– Oszalałeś?

– Wolałbym się mylić – powiedział spokojnie. – Ale raczej nie. Więc żadnych nagłych ruchów. Bo ją zastrzelę.

Jovanka opadła na kolana i zwiesiła między ramiona wyraźnie za ciężką głowę. Rozcięcie na potylicy nie rzucało się w oczy. Krwi było mało i prawie cała wsiąkała w bujną, wzbogaconą kurzem czuprynę.

– O co ci chodzi? – Ostentacyjnie zatknąłem kciuki za pas.

– Rzuć mi jej rewolwer. Potem usiądźcie. Pogadamy. Aha, i kopnij na bok ten automat. Pewnie wystrzelałeś wszystko, ale po co ma cię kusić. A ty mi tu nie mdlej – podniósł ostrzegawczo i głos, i koniec lufy.

Przez chwilę chciałem go zabić. Na szczęście rozsądku wystarczyło. Zrobiłem, co kazał, i usiadłem. Moje lewe ramię samorzutnie opasało talię Jovanki. Milo sięgnął do wewnętrznej kieszeni. W powietrzu zawirował rzucony niedbale kartonik.

Połówkę fotografii już znałem: obejrzeliśmy ją w celi. Chłopak w mundurze wydał mi się wprawdzie starszy, ale był to efekt kontrastu z osobą, którą obejmował. Dziewczyna całkiem niedawno przestała być dziewczynką. Była szczuplejsza, miała okrągłą, dziecięcą jeszcze buzię i najprawdziwsze warkoczyki z kokardami. Wyglądała całkiem inaczej, ale oczywiście rozpoznałem ją w ułamku sekundy.

– Sarajewo, osiemdziesiąty czwarty. – Milo ponownie ujął karabin w obie ręce. – Udało mi się odszukać podchorążego, który kończył szkołę z tym tutaj. Nie pamiętał nazwiska, ale twarz tak. Tacy błękitnoocy wikingowie nieczęsto się u nas trafiają.

Ostrożnie zerknąłem w bok, na profil żywej dziewczyny. Jeśli w osiemdziesiątym czwartym miała około piętnastu lat, musiała być starsza, niż założyłem na początku naszej znajomości, ale kiedy płakała tak jak teraz, z zupełnie dziecięcą bezradnością, do złudzenia przypominała tamtą roześmianą smarkulę w warkoczykach, przyklejoną do boku brata. Bo to musiał być brat: jeśli się pominęło kolorystykę i przyjrzało rysom, sprawa robiła się oczywista.

– Co, zaczynamy sobie przypominać? – uśmiechnął się nieładnie Milo. – Czy może pamiętaliśmy zawsze, a teraz tylko nerwy puściły?

– Skąd to masz? – zapytałem.