Zamilkł. Klęczałem nad nieruchomą Jovanką i bezczynnie patrzyłem, jak strumyk krwi nieśmiało wychyla się z lasu włosów, przecinając miodową skórę karku cienką, czerwoną nitką.
– Masz rację – przerwałem ciszę. – To draństwo.
– Morderstwo – sprecyzował. Nie oponowałem.
– Skąd wiesz, że to Rzeźnik…?
– Na przełęczy leżał śnieg. Ślady były dobrze widoczne, bo nie było komu zadeptywać. Próbowałem ratować Mladena, więc nie poszedłem wtedy po nich, ale…
– Ratować? Jeszcze żył? – Zawahał się, po czym z ociąganiem skinął głową. – To wszystko?
– O śladach? Wszystko. Facet zszedł z Glavy i biegiem wrócił na Pecinac.
– Pytam o opatrunek – powiedziałem powoli. – Opatrzył Mladena, prawda? Płaszcz był na koniec, najpierw zatamował krew? – Anemiczne wzruszenie ramion, nieme „i co z tego?” – Nie mówiłeś o opatrunku.
– A po cholerę? Dobry z ciebie detektyw, Sherlock się chowa.
– Nie żartuj. Właśnie zabijasz dwoje ludzi. Bo jak ona przegra – ująłem nadgarstek Jovanki – to i mała pójdzie do piachu. Więc może zróbmy to dobrze, co? – Zrozumiał i kiwnął głową. – To po kolei. Ilu widziałeś frontowców chodzących z pustymi kieszeniami?
– Słucham? – posłał mi zdumione spojrzenie.
– Pewnie żadnego – odpowiedziałem sam sobie. – Im dalej od zaplecza, tym więcej drobiazgów może się przydać, więc każdy aż brzęczy od granatów, ołówków i piersiówek. A ty znalazłeś jedno zdjęcie. Na sercu.
– Do czego zmierzasz? – zmrużył oko.
– Są dwie możliwości: albo ktoś opróżnił kieszenie, oddając własny płaszcz, albo to nie był jego płaszcz.
– Tylko co: zdarty z przechodnia?
– Nie – zgodziłem się. – Przyniósł go, ale nie w charakterze płaszcza. Kiedy leżysz godzinami pod gołym niebem, na śniegu… Czego taki żołnierz potrzebuje bardziej od karabinu? – Znów odpowiedziałem sam sobie: – Koca, materaca, a najlepiej drugiego płaszcza, bo wygodny w transporcie.
– No dobrze – przytaknął. – I co z tego?
– To, że jeśli oczyszczasz własny płaszcz ze wszystkiego, co cenne, nie zostawisz jedynej fotografii ukochanej kobiety. Ani nie nosisz jej w płaszczu numer dwa, z góry skazanym na zeszmacenie.
– Ukochanej? Skąd wiesz, że się kochali? Bo się pieprzyli?
– Bo gdybyś miał rację, pieprzyliby się od dziesięciu lat, przez całe liceum i studia dziewczyny. – Milo rozchylił usta, nie zamierzałem jednak poprzestać na pojedynczym nokaucie. – Chcesz zapytać, skąd wiem, że jedyna fotografia? Żadna dwudziestopięciolatka nie obdarowuje kochanka czy męża zdjęciem sprzed tylu lat. Czterdziestolatka – może. Ale nie młoda, śliczna kobieta z klasą i w pełni rozkwitu.
– Z klasą? – Jak na zamroczonego przystało, nie błyszczał intelektem.
– Mówimy o Jovance. – Wytarłem krew z jej karku. – Możesz mi wierzyć: ma klasę. I na pewno nie dałaby swojemu facetowi tej akurat fotografii, mając jakiś wybór.
– No to może nie miała. Była wojna, pamiętasz? Parę domów poszło z dymem.
– Zacznij myśleć, Milo. Guzik mnie obchodzi jej kolekcja zdjęć. Mówię, że nie zostawia się czegoś takiego w spisanym na straty płaszczu.
Bez zapału wzruszył ramionami. Zauważyłem, że lufa mcmilana wisi nisko i mierzy raczej w ziemię obok Jovanki niż w dziewczynę.
– Dobrze, kupuję to. I co to nam daje?
– Uważaj – zmrużyłem oczy. – Właśnie prawie ją uniewinniłeś. Cały jej związek z zabójstwem twojego brata to ten kawałek papieru.
– Zaraz, zaraz… Nie powiedziałem, że…
– Powiedziałeś: „Facet zszedł z Glavy i pobiegł na Pecinac”. Liczba pojedyncza. Czy to znaczy, że był tylko jeden ślad? – Milo wpatrywał się we mnie z mieszaniną osłupienia i chyba nienawiści. – A co z dziewczyną, panie sierżancie? Rzeźnik pierwszy raz w życiu popisuje się szlachetnością, traci dobry płaszcz, a potem fru do koleżków? Zapominając o damie?
– Mówiłem ci – wycedził. – Nie poszedłem za nim, bo nie mogłem zostawić brata. Tam są krzaki, osłona… Pewnie odskoczył w gąszcz, żeby komuś nie wpaść w oko, zatoczył koło i wrócił do dziewczyny. Gdyby to był frajer chodzący po prostej, dawno byśmy go…
– Może, Milo. Może. Ale nie na pewno. – Odczekałem chwilę. – Tak dla formalności: Mladen nie był uzbrojony?
– Już ci mówiłem – burknął. – Mój brat nie był idiotą. Nie szedł z karabinem, tylko z białą flagą.
– Miał flagę?
– To takie dziwne? Sam powiedziałeś, że początek pokoju to niepewny czas. Lepiej dmuchać na zimne, jak się…
– Czekaj! – Nagle mnie olśniło. – Kiedy to było? Chodzi mi o porę dnia.
Zawahał się. Chyba zrozumiał już wtedy.
– Nie, nie… – wymamrotał bardziej do siebie niż w ramach odpowiedzi. – Zanim tu doszedł, musiało być już całkiem widno. To nie to, o czym…
– Ale jaka była widoczność? – Ponury wyraz twarzy w zupełności mi wystarczył. – Mgła, śnieg biały, niemal dziewiczy, a Mladen też nie musiał nieść tej flagi cały czas tak, jak się flagę nosi. Nie chcę usprawiedliwiać tego, który strzelił, ale możliwe, że się nie zorientował, co chłopak trzyma. Strzelał z ukrycia, pewnie przez gałęzie, do fragmentu sylwetki…
– Tak się strzela na wojnie – powiedział cicho. – A wtedy już nie było wojny.
– Nie bronię Rzeźnika. Chcę ci tylko wytłumaczyć, że ona nie ma z nim wiele wspólnego.
– Jasne. Z różnymi się człowiek fotografuje.
– Tatusiowie bywają podobni do córek – powiedziałem powoli, patrząc mu w przekrwione oko. – Ale cholernie rzadko do żon.
– Co?
– To rodzeństwo, idioto. Kolorystycznie zupełnie się nie dobrali, ale popatrz na kształt brwi, na nosy, usta…
Gdyby przyrównać nasz dialog do prawdziwej rozprawy, doszlibyśmy właśnie do etapu wyznaczania niewysokiej kaucji i zwalniania podejrzanego z aresztu. Inaczej mówiąc: Wysoki Sąd przestał ślepo wierzyć prokuraturze i zaczął zastanawiać się nad słowami obrońcy. Milo odblokował dwójnóg, postawił karabin na ziemi i sięgnął po fotografię.
– Rzeźnik to nie rycerz. Założę się, że nie poświęciłby swego płaszcza. Bez porządnego okrycia, gdyby wszedł pod ostrzał, nie przeżyłby dłużej niż parę godzin. Czyli oddał drugi płaszcz, dodatkowy. A skąd go miał?
– Pożyczył od kolegi? – Nie odrywał spojrzenia od zdjęcia.
– Nie. Kolegom płaszcze się oddaje. Co innego, jeśli pochodzą od jeńców.
Tym razem uniósł wzrok. Znalazłem w nim złe przeczucia, lecz jeszcze nie gorycz zawodu.
– Chyba nie mówisz o…? – Nie dokończył, choć dałem mu czas.
– Mówię – powiedziałem cicho. I po raz kolejny zmieniłem kierunek natarcia. – Obiło ci się o uszy nazwisko Brkanić? Ana Brkanić? W dziewięćdziesiątym szóstym miała dwadzieścia jeden lat.
Ryzykowałem. Jedno uderzenie w pustkę – i po przewadze.
– Ana? Co ma do tego Ana?
Nie posłużył się nazwiskiem. Odetchnąłem.
– Dwudziestego czwartego marca Ana i Jovanka zostały znalezione przez polski patrol u podnóży Pecinaca. Żołnierze odwieźli je do obozu. Nie wiem, kto i o czym z nimi rozmawiał, ale parę osób musiało je widzieć i zapamiętać. Jeśli dobrze poszukać, na pewno znajdzie się świadków.
– Ta druga dziewczyna to była…?
– Obie zawieziono do kliniki Stojanovicia. – Nie zamierzałem dopuszczać go do głosu. – Jakiś podoficer. Jovanka została, Ana jeszcze tego samego dnia odjechała z żołnierzami. I oficjalnie nazajutrz zginęła na minie. Nieoficjalnie ktoś wpakował w nią chyba cały magazynek beryla. Mamy jeden pocisk wydłubany z ciała; ekspertyza pewnie określi, kto i gdzie go wyprodukował. Oczywiście połowa NATO używa podobnej amunicji, ale to w polskim Krakowie po raz pierwszy usiłował nas zabić – wskazałem płonące ruiny domku. – To Polacy wyłożyli ciężką forsę, by odesłać nas czym prędzej specjalnym samolotem, a teraz ganiali po lesie i ostrzeliwali z moździerzy. Ktoś nas wczoraj wystawił na odstrzał, a w nocy zamordował wartownika, który nas pilnował. Ktoś z polskiego batalionu.