– Czekaj, trochę się…
– Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Może ktoś z naszych wszedł w układ z Sułtanem i sprzedał mu uciekinierki. Pytanie brzmi: czy powinieneś strzelać jej w łeb. – Przez tę jedną sekundę patrzyłem na leżący bez ruchu przedmiot naszych targów. – Albo inaczej: kim była Ana Brkanić i czy mogła ryzykować życie, wlokąc na plecach Jovankę, kobietę Rzeźnika i przyjaciółkę facetów, którzy rządzili na tej górze. – Odetchnąłem jak przed nurkowaniem i rzuciłem na stół najważniejszą z kart. – Kim ona była, Milo?
Mógł powiedzieć: „kochanką Sułtana”, i załatwić mnie definitywnie.
Patrzyłem, jak odkłada powoli fotografię, a potem równie niespiesznie sięga po karabin i dźwiga się na równe nogi. Niby nie próbował w nikogo celować – ale tak czy siak wyglądało to na regres.
– Niech ci będzie, że to brat i siostra. – Prawie zdążyłem zapomnieć, dlaczego przykucnął. – Ale to niewiele zmienia. Jaka różnica, czy poszła polować z bratem, czy z mężem?
– Jest różnica – powiedziałem, patrząc mu w oczy z niemal stuprocentową szczerością. – Pomyśclass="underline" młodsza o dziesięć lat siostra. Od zawsze i chyba na zawsze słabsza, bardziej bezradna, niedoświadczona… Przy małej różnicy wieku to tak nie działa, ale dziesięć lat, no i jej płeć… Zabrałbyś Mladena, gdybyś był snajperem i szedł na takie polowanie? – Nie czekałem na odpowiedź. – Mąż od biedy mógł, bo nie pamiętał małej, zapłakanej dziewczynki. Ale starszy brat to co innego.
Milczał długo, ugniatając broń w dłoniach.
– Nie wiem… To wszystko jest… – Cofnął się, sięgnął do znalezionej ładownicy i rzucił mi notatnik Rzeźnika. A potem odkręconą od celownika soczewkę. – Z bliska już nie bardzo, a teraz jeszcze to oko… Mniej więcej w środku widziałem taki wyraźny odcisk palca. Po lewej stronie, znajdziesz. Chcę, żebyś go porównał z jej lewym kciukiem. I powiedział prawdę.
Po raz pierwszy nasze myśli tak doskonale się zgrały. Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale inteligentny, spostrzegawczy facet nie może w nieskończoność popełniać błędów, wynikających z przyjęcia niewłaściwych założeń.
– To śmieszne – powiedziałem, otwierając notes. – Zresztą jak mam…?
– Tak samo. – Dotknął końcem lufy odpowiedniego miejsca na karku Jovanki. – Krwią.
Na szczęście nie musiałem patrzeć mu w oczy.
– Niech ci będzie – zgodziłem się, biorąc w palce bezwładną dłoń Jovanki i ostrożnie przykładając kciuk do plamy czerwieni na karku. – Ale na tym koniec. I pogadamy o Anie.
Nigdy nie pobierałem odcisków palców i aż nie chciało mi się wierzyć, że ten wyszedł tak znakomicie. Drugi, stary i bladorudy, też prezentował się nadzwyczaj wyraźnie. Gdybym był wierzący, pomyślałbym w tym momencie, że trudno o bardziej dosadną deklarację intencji Tego z Góry.
Zwłaszcza że w sekundę później usłyszałem także głos. Nie rozpoznałem go, choć słowa wypowiadane kalekim serbsko-chorwackim udało mi się zrozumieć.
– Zastrzel ich. Biedny Zuk w końcu uśnie spokojnie.
Musiałem spojrzeć w prawo, by zrozumieć. Półżywy ze zmęczenia, przytłoczony innymi kłopotami, zwyczajnie zapomniałem, że po świecie i górze chodzi jakiś sierżant Żaniec. Co teraz miało mnie kosztować życie. Nie, poprawka: dwa życia.
Mila jakoś nie uwzględniłem w tym rachunku. Był trzecim facetem, który do nas celował, i siłą rzeczy odruchowo ulokowałem go po przeciwnej stronie barykady. Tamci chyba też. Wyszli zza drzew, jak na rasowych żołnierzy przystało, na lekko ugiętych nogach i z rozłożonymi kolbami automatów przyklejonymi do ramion, gotowi strzelać szybko i celnie. Nie mogli stawiać Serba w jednym szeregu z nami – gdyby tak było, nie miałby szansy zrobić tego, co zrobił. Obrócić się i strzelić z biodra.
Sierżant Żaniec, podobnie jak jego skrzydłowy, miał na sobie komplet kevlarowego wyposażenia ochronnego, lecz przed bronią kalibru 12,7 równie dobrze mógłby osłaniać się mokrą gazetą. Nim runął, obróciło nim jak bąkiem, więc zdążyłem dostrzec, że w miejscu, gdzie metal opuszczał ciało, zabrakło z pół kilo pośladka. Nie wydał żadnego dźwięku. Jego towarzysz początkowo też nie. Odezwał się, dopiero kiedy Milo puścił bezużyteczny karabin i zaczął sięgać ku kaburze.
– Ręce do góry! Nie ruszać się!
Zaczął po angielsku, kończył po serbsko-chorwacku, ale nawet gdyby posłużył się chińszczyzną, wiedzielibyśmy, o co chodzi. Dziewięciomilimetrowy glauberyt w jego lekko drżących dłoniach czynił zeń prawdziwego boga. I w pełni uzasadniał okazywaną wstrzemięźliwość. Miał pod trzydziestkę, szary, cywilny podkoszulek pod kevlarową kamizelką i jasne włosy niewiele krótsze niż Jovanka, ale coś w jego postawie mówiło mi, że w swoim czasie nabył uprawnienia do noszenia odznaki Szóstej Desantowo-Szturmowej. Wszyscy trzej wybrali się na lesisty Pecinac uzbrojeni w lekkie pistolety maszynowe i mieli pecha, natykając się na nas w jednym z nielicznych miejsc, gdzie można i trzeba było strzelać na dystans większy od stu pięćdziesięciu metrów. Wtedy musieli prosić o pomoc moździerzystów. Teraz metrów było czterokrotnie mniej. Trudno liczyć, że glauberyt choć raz chybi.
Pomyślałem o odległości, gdy Żaniec zaczął się obracać. Ruszał się z mozołem, a fakt, że jedną dłoń zajmowała mu rękojeść automatu, jeszcze ów proces spowalniał – ale robił to i nie zamierzał umierać. Kiedy leżał już twarzą do nas, przyszło mi na myśl, że długowłosy oddaje mu ostatnią koleżeńską przysługę i pozwala samemu wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie miałem racji. Po prostu był zbyt zajęty celowaniem do Mila i spostrzegł powolny ruch z boku dosłownie w ostatniej chwili.
Żaniec, niemal kładąc się nosem na zamku, uniósł lufę i wymierzył. Długowłosemu, kiedy w końcu się zorientował, wystarczył jeden skok. But trafił w peem na ułamek sekundy przed zwolnieniem iglicy. Seria opuściła lufę, ale nawet najcelniejszy z pocisków nie dotarł do Mila bliżej niż na kilka metrów. Niemal równie daleko od rąk Żańca odleciał jego glauberyt. Wykop był godny bramkarza reprezentacji, co nie przeszkodziło długowłosemu błyskawicznie przywrócić poprzedniego układu: my stoimy, on w nas mierzy.
– Mądrze – rzuciłem ochrypłym od suchości w gardle głosem. – Lepiej pogadać, nim się zrobi coś nieodwracalnego.
– Ona… – Też miał kłopoty z głosem. – Nie żyje? Ranna?
Żaniec próbował coś mówić, jednak po tym, jak przegrał ostatnią w życiu partię, krwotok i wstrząs zrobiły swoje. Jego czoło stuknęło o ziemię i tam już pozostało.
– Znasz ją? – Zignorowałem pytanie.
– To Bigosiakowa. – Ruszył w naszą stronę. – Żona Romka.
– Przyszedł ją pan zabić, panie…? – znacząco zawiesiłem głos.
Wahał się bardzo krótko – praktycznie wcale jak na faceta z tyloma wątpliwościami w oczach.
– Nowicki. – Już bez żadnej zachęty dodał: – Służyliśmy tu razem z Romkiem w dziewięćdziesiątym szóstym. Byłem… świadkiem na ich ślubie. – Zerknął na leżące nieruchomo ciało i szybko odwrócił wzrok. – Nie mówiła panu?
– Nie słyszałeś? – uśmiechnąłem się blado. – Ma amnezję. Ale to bez znaczenia. – Staliśmy z rękami na karkach na wprost lufy, więc niełatwo przyszła mi kolejna kwestia. – Lepiej odłóż tę pukawkę. Nie zabija się własnych świadków obrony.