– Co? – Zmrużył jasne oczy. – O czym pan mówi?
Dopiero teraz zauważyłem, że rozmawiamy jak oficer z szeregowym i że nawet jeśli mnie w końcu zabije, to z szacunkiem.
– Jest parę powodów, byś nie strzelał – zacząłem. – Po pierwsze miny. Żaniec znał szlak, siedział tu od lat. Ale już go nie ma. A Milo – wskazałem policjanta – nie przyszedł tu sam. Zgubiliśmy jego pomocników, ale nie są głusi. Idą tu i na pewno dotrą wcześniej, niż nasi skombinują opancerzone śmigłowce. – Odczekałem, aż to przetrawi. – Zastrzel nas, a będziesz miał jak w banku wesoły nocleg z kilkoma byłymi partyzantami na karku.
– Nic do niego nie mam. – Pułap gotowości bojowej obniżył się o jakieś pół metra: automat zjechał do biodra. – Kto to w ogóle jest? Ktoś od Sułtana?
Pod skórzaną kurtką mundurowa koszula Nedicia wyglądała stosunkowo cywilnie, buty miał wojskowe, pewnie jeszcze wojenne, czapki wcale – w sumie bardziej przypominał członka zbrojnej bandy niż glinę, choćby i bośniackiego.
– Nieważne. Istotne, że jego ludzie wiedzą o trzech facetach, którzy przyjechali beerdeemem. – Pokazałem kciukiem na to, co zostało z mojego plecaka. – Mieliśmy telefon. Szlag go trafił, kiedy tu do siebie strzelaliśmy, ale sporo informacji zdążyliśmy przekazać.
– To groźba? – upewnił się.
– Przedstawiam sytuację. Jeśli zginiemy, najpierw będą na ciebie polować tu, w lesie. Potem, o ile przeżyjesz, znajdą cię w kraju. Pieniądz czyni cuda, a trochę za dużo ludzi wie, kogo za nami wysłano. Jedna niedyskrecja i… – przeciągnąłem po gardle. – Masz rodzinę? – Leciutkie kiwnięcie. – To nie sypiaj z nimi w jednym pokoju.
– Mogę zobaczyć ten telefon? – rzucił zaczepnie.
Pokazałem mu.
– I jeszcze jedno – poszerzyłem uśmiech, widząc jego zrezygnowane spojrzenie. – Mamy w bazie pomocnika. Wiemy o tym zabitym wartowniku. Tego nikt nie zatuszuje: będzie dochodzenie jak cholera. A tak się składa, że redaktor Kowalak może zapewnić mi alibi. Rozumiesz, o czym mówię? Skoro nie ja zamordowałem, trzeba będzie znaleźć kogoś innego. Nawiasem mówiąc, alibi nie będzie chyba potrzebne – popatrzyłem wymownie na ciało sierżanta. – To on nas oskarżył, prawda?
– Nie było mnie tu jeszcze.
– Ale Żaniec był. A to wasz kumpel. Twój i tego drugiego. Dwóch kumpli nie żyje, a wina pozostaje. Co się robi w takich sytuacjach? Zwala się ile wlezie na tego, który został. – Powoli opuściłem ręce. – Daj spokój, chłopie. Możemy się dogadać i obaj wyjść na tym dobrze. Nic do ciebie nie mam, no i chyba uratowałeś mi życie. Wojsko was kryło, bo byliście w kilku, mam rację? Ale teraz, tutaj, jesteś już tylko ty. Samotnego człowieka łatwiej usunąć bez zostawiania śladów. Co innego czworo ludzi. Pięcioro z redaktorką. Sześcioro z tym w obozie. Z takim tłumem niewygodnych świadków lepiej się dogadać.
Nie byłem pewien, czy zdołam go przekonać. Wiedziałem tylko, że jeśli nie i jeżeli jednak umrę, to przynajmniej będzie to we właściwym miejscu. Nigdzie na świecie żadne słońce nie zachodziło nigdy tak pięknie jak to wrześniowe znad Góry Trzech Szkieletów.
Natychmiast zauważyłem, że ma otwarte oczy. Kiedy zabrakło smolistych włosów, stały się parą najciemniejszych obiektów w niedużej salce. Wydały mi się niemal czarne, pewnie przez kontrast z bladością policzków i tych fragmentów szerokiego czoła, które wystawały spod bandaży. Dopiero gdy przezwyciężyłem chwilowy paraliż i odważyłem się przekroczyć próg, układ cieni odrobinę się zmienił i spostrzegłem z ulgą, że biel wymizerowanej twarzy ma w sobie domieszkę zdrowego różu.
Krzesło stało tam gdzie zawsze, ale nie potrafiłem tak jak zwykle po prostu przysunąć go do łóżka, usiąść i zagapić się na Jovankę. Po raz pierwszy, odkąd zacząłem tu przychodzić, było tak, jak sobie wymarzyłem – i nie wiedziałem, co z tym począć.
– Cześć – uśmiechnęła się samymi koniuszkami ust. Pokój był tak mały, że stojąc w progu, widziałem ją na tle rozzłoconego pożółkłym listowiem okna, ale naprawdę rumienić się zaczęła na mój widok. – To zabawne: właśnie o tobie myślałam.
Wziąłem się w garść, przezwyciężyłem tremę i sięgnąłem po krzesło. Chwilę odroczenia podarował mi stojak pod kroplówkę: w tak miniaturowej separatce, gdzie jedyne łóżko musiało przylegać bokiem do ściany, odcinał siłą rzeczy chorego od odwiedzających. Niby nietrudno było go ustawić bliżej okna, ale dawno nie poświęciłem tyle uwagi i delikatności żadnemu zapalnikowi. Rurka, łącząca butelkę z glukozą i igłę wbitą w dłoń Jovanki, była dość krótka.
– Co to za miejsce?
– Nie powiedzieli ci? – zapytałem z niedowierzaniem. Czułem się do tego stopnia spóźniony, że jadąc tu, obawiałem się widoku pustego łóżka i wypisanej szminką informacji: „Dłużej czekać nie mogłam, J.”. – Podobno obudziłaś się przed południem.
– No… właściwie z nikim nie rozmawiałam. Chwilę z pielęgniarką. Ale chyba zachowałam się jak cham i usnęłam w połowie.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem, przepraszając spojrzeniem, że taki z niej zdechlak. Musiałem mocno wziąć się w karby, by nie wykorzystać tej słabości, nie przesiąść się na brzeg łóżka i nie zacząć jej całować.
– Nie patrz tak na mnie – poprosiła. – Okropnie wyglądam.
– Wcale nie. – Minąłem się z prawdą dość drastycznie. Była wychudzona, oczodoły miała sine, usta suche i spękane, a zamiast czarnej czupryny owal jej twarzy okalał zohydzony plastrami bandaż.
– Widziałam się w lustrze – posłała mi wyrozumiały uśmiech, rozgrzeszający z ewidentnego łgarstwa.
– Zabiję pielęgniarkę – oświadczyłem z przekonaniem. – Która była taka mądra? – Zebrałem się na odwagę i spojrzałem jej w oczy. – Mnie się tam podobasz.
– Bzdury – szepnęła, zezując ku ścianie. Musiała być bardzo osłabiona, skoro nie próbowała użyć do tego mięśni szyi. – Nawet nie mam włosów…
– Fryzjera też zabiję. – Postarałem się o żartobliwy uśmiech. – Od razu bym łobuza kropnął, ale kiedy cię kroili, wciąż tkwiłem na Pecinacu.
– Byłam operowana? A ty tam zostałeś? – Pomyślała może sekundę. – Za mały śmigłowiec? Co się właściwie…?
– Wszystko jest dobrze – niemal to wywarczałem, tak mocno starałem się wtłoczyć spokój do świadomości Jovanki. – Słyszysz? Dawno nie było tak dobrze. Nie musisz się o nic martwić. Kłopoty mamy z głowy, a te resztki, które zostały, to moja specjalność. Było się ostatecznie tym detektywem.
Nie sądzę, bym ją przekonał. Była zbyt zajęta utrzymywaniem prawej dłoni w absolutnym bezruchu. Miała w niej igłę, ale nie o kawałek stalowej rurki w żyle chodziło, lecz o uścisk moich palców. Nigdy nie dotykaliśmy się w taki sposób. Całowałem ją, jednak teraz zyskałem bezdyskusyjny dowód, iż pocałunek nie musi być jedną z najwyższych form wyrażania bliskości.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała cicho po wyjątkowo długiej chwili.
– Naprawdę nie wiesz? W Krakowie. Przedtem leżałaś parę dni w amerykańskim szpitalu wojskowym, ale kiedy uznali, że twój stan…
– Kilka dni? – Uniosła i głos, i powieki, i chyba nawet głowę. – Chcesz powiedzieć…? – Zamilkła, oswajając się z dziwacznością sytuacji. – Jak długo?
Zerknąłem na zegarek. Nie musiałem, ale po takim czasie znów czułem się trochę obcym człowiekiem i bałem się, jak zareaguje na sypanie danymi z pamięci.
– Dwadzieścia dwie doby, dwadzieścia godzin i trzydzieści…
– Trzy tygodnie?! – Teraz już na pewno uniosła się z poduszki.