Wyjąłem scyzoryk i delikatnie oddzieliłem od ramy obicie z szarego płótna. Zamocowano je klamerkami tapicerskimi, ale w tym jednym miejscu ktoś wydłubał klamry, zrobił swoje i przytwierdził ponownie brzeg tkaniny, używając kleju.
– Gdybym mogła w czymś pomóc… – zawiesiła głos.
– Co właściwie zwróciło pani uwagę? – zapytałem bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z wiary, że coś mi to da. Równocześnie wycinałem powolutku płótno nad gwoździem.
– Mówiłam. – Coś zbliżonego do urazy zabrzmiało w jej głosie. – Usłyszałam jakiś dźwięk. Metaliczny.
– Aha. I to wszystko?
– Wybuchu nie usłyszałam. Jeśli o to panu chodzi.
Teraz już nie miałem wątpliwości: poczuła się dotknięta. Jak to kobieta, której słowa facet odruchowo puszcza mimo uszu, nawet nie próbując wnikać w ich treść. Nie szkodzi. Uratuję jej życie – to poprawia notowania.
Pod tkaniną znalazłem kolejną dziurę. Średnica wiertła niewiele ustępowała grubości drewna. Narzuciły to dwa elementy, składające się na ścieżkę ogniową. Pierwszym był odpustowy korek. Przycięto go i na siłę upchano w za ciasnym otworze, który skręcał pod kątem prostym i korka nie dało się zręcznie połączyć z dalszym ciągiem zapalnika. Drugi element stanowiło coś, co udawało kabel koncentryczny, ale było lontem. Zignorowałem ukrytą część instalacji i od razu przeszedłem do tej, która wyłaniała się spod płótna przy tylnej ściance skrzyni. Oprócz schowanego za kołdrą lontu było tu jeszcze coś: żyłka, przywiązana u góry do pokrywy i ginąca w fałdach pościeli. Tak naprawdę to właśnie ona miała odpalić ładunek. Gwoźdź i cała reszta składały się na system awaryjny, mający zadziałać dopiero w przypadku, gdyby zawiodła. A miała do tego prawo. Przekonałem się o tym, kiedy z delikatnością neurochirurga przeciąłem napięty odciąg i zajrzałem pod kołdrę. Dno tapczanu zalane zostało znanym mi już klejem, który tym razem miał przytrzymywać od dołu najbardziej nieprawdopodobny zapalnik, z jakim się zetknąłem. Ktoś pozwijał w rulony zapałczane draski, skleił całość i posypał prochem. Końce zapałek zatopiono w gipsie i połączono z żyłką odciągu. Dochodził tu także koniec lontu instalacji awaryjnej. Tyle o zapalniku, który mógł przerazić hukiem na śmierć i wywołać pożar, ale raczej nie zabiłby sprawnego człowieka.
To zadanie powierzono plażowemu materacowi i kilkunastu butelkom niemieckiego spirytusu. Przeciętny strażak zapisałby w odpowiedniej rubryce: „nieszczęśliwy wypadek spowodowany alkoholizmem”, i zamknął dochodzenie. Tak to sobie wyobrażałem, dopóki nie pomacałem materaca. Tylko jedna z komór była napełniona, ale za to tak, że korek na wszelki wypadek przyklejono.
– To… benzyna? – Przy wyciąganiu materaca charakterystyczne dźwięki musiały dotrzeć do czarnowłosej. Dziwne, ale dopiero teraz sobie o niej przypomniałem. W którymś momencie saper wziął górę nad facetem. Saper albo tchórz.
Chociaż tak naprawdę bać się zacząłem dopiero potem, kiedy ułożyłem draństwo w najodleglejszym kącie, pod zlewem, omal nie ulegając pokusie polania go wodą.
– Pali pani? – zapytałem, opadając na krzesło.
– Papierosy? Nie, nie sądzę… to znaczy nie palę – poprawiła się natychmiast. – Czemu pan pyta?
– Palacze częściej widują skroplony gaz. Wie pani: w tych jednorazowych przezroczystych zapalniczkach.
– Chyba nie chce pan powiedzieć… – urwała. – Boże…
– Boże – zgodziłem się. – Już po wszystkim. Może pani wstać. Tylko proszę nie potrącić krzesła. Spaliłaby mi pani jedyne łóżko i narobiła hałasu.
Dopiero teraz cofnęła pierś i przechyliła się, zaglądając w czeluść paszczy tapczanu. Proszę bardzo. Zapalnikowi było daleko do jakiegoś amerykańskiego cacka, ale grozą od niego wiało. Przyjemnie uchodzić za bohatera w oczach ocalonej kobiety.
– Ciekawe.
– Słucham? – Moje brwi powędrowały do góry. W jej głosie dominowała ciekawość, nie histeria czy poczucie wdzięczności. Żmija. Wredna, niewdzięczna żmija. Czarna mamba.
– Sprytne – usłyszałem w końcu. – Mało brakowało, prawda?
Nie wstając, odsunęła się od tapczanu i ku memu zaskoczeniu położyła na boku. Natychmiast wstałem i podszedłem do niej.
– Co pani jest? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, została posadzona. I znów miałem kłopoty ze skoncentrowaniem wzroku. Te cholerne brązowe ślepia zupełnie nie nadawały się do oglądania z bliska.
– Nn…nic – odparła z lekkim zdumieniem. – Naprawdę. Trochę zdrętwiały mi mięśnie, to wszystko.
Ręce mi się siłą rzeczy skrzyżowały i tą od ramienia dotykałem jej piersi. Właściwie ledwie ją muskałem i właściwie nie tyle pierś, co okrywającą ją dość luźną koszulę, ale… Ratowało mnie to, że jestem pijany.
– Nie ma pani kłopotów sercowych? – upewniłem się, a zarazem postarałem o alibi. Ofiarę zawału wolno łapać za dowolną część ciała i oglądać z bliska.
– Chodzi panu o to, czy nie jestem zakochana? – Nie dala mi szansy odpowiedzieć. – Bez obawy, nie jestem.
Podwinęła prawą nogę i zaczęła masować podbicie stopy. Mimo ostrożnych ruchów skrzywiła się z bólu.
– Siedem godzin? – przypomniałem sobie. – Chyba nieźle się pani urządziła. Powinniśmy to obej…
– Nie!
Sama sugestia wystarczyła, by szarpnęła gwałtownie nogą, chowając ją pod brzeg koszuli. Byłem zdziwiony, ale nie rozczarowany, bo spod falbany wyjrzała w zamian prawa łydka i omal nie wyjrzało kolano. Niby nic takiego, ale teraz miałem to cudo tuż obok. Starczyło sięgnąć… Nie sięgnąłem. Alkohol ma tę przykrą cechę, że wietrzeje.
– W porządku – uniosłem dłonie, pokazując, że nie zamierzam ich używać do łapania damskich nóg. – Co dalej?
– Dalej? – powtórzyła, przeciągając zgłoski. Ta heca z bombą wymiotła jej z głowy wszystkie poprzednie myśli. Przeżyliśmy i proza życia błyskawicznie dała o sobie znać. Przez chwilę była szczęśliwa, a ja ją tego pozbawiłem.
– Nie jadła pani kolacji.
Zerknęła w stronę odrapanej szafki, zastępującej mi kuchnię. Rozmrożone pyzy nadal tam leżały – w postaci placków.
– Nie jestem… specjalnie głodna – skłamała nieporadnie.
– To dobrze, bo specjalnego głodu nie miałbym czym zaspokoić. Zgaduję, że lubi pani pyzy.
Zrozumiała, do czego piję, i zarumieniła się lekko.
– Przepraszam, że się tak rządziłam. Ale zostawił pan torbę, a te kluski by całkiem rozmiękły. Lodówka jest chyba popsuta. Myślałam, że zaraz pan wróci i zje obiad.
Podszedłem do szafki i jakiś czas się krzątałem, wykonując mnóstwo niepotrzebnych ruchów. Zrozumiała.
– Chyba skorzystam z łazienki. – Zrobiła parę kroków w stronę drzwi, po czym skrzypienie desek ucichło. – A może powinnam sobie pójść?
Odwracałem się wolno, jak przystało na dżentelmena, który wie, że na koniec ujrzy damę w mocno niekompletnym stroju, i daje owej damie szansę zastopowania obrotu. Nie skorzystała z okazji. Stała w drzwiach, nie próbując niczego robić z rękami czy garderobą. Uświadomiłem sobie, że nigdzie na wierzchu nie widać jej ubrania.
– Nie mam pojęcia, co powinna pani zrobić – wyznałem, próbując nie zauważać, że poza twarzą składa się też z innych elementów. Przeciwnicy pornografii nie zdają sobie sprawy z tego, o ile potężniej potrafi oddziaływać na mężczyznę dziewczyna ubrana w za dużą pensjonarską koszule. Nie miałem pewności, ale chyba rozmawiałoby mi się z nią łatwiej, gdyby była całkiem nago.