– Leż – przytrzymałem jej ramię. Piżama nie była zapięta po samą szyję i mój kciuk załapał się na kontakt z kawałkiem odsłoniętej skóry. – Ani mi się waż siadać.
Posłuchała. Ale zaraz potem w jej oczach zrobiło się wilgotno.
– O Boże… Przysięgałam Oli, że to najwyżej parę dni…
– Nie martw się o Olę. Wie, co się dzieje, i trzyma się dobrze.
– Nie rozumiesz?! To jeszcze małe dziecko! Jest sama, przerażona, leży w szpitalu między obcymi…
– Jovanka, zacznij słuchać, co do ciebie mówię. Jest dobrze.
Przyglądała mi się parą wielkich, smutnych oczu Madonny ze starego obrazu.
– Dobrze? – powtórzyła z cichą goryczą. – Ona umiera, Marcin. My przeżyliśmy, ale ona… – Odetchnęła głęboko, jak ktoś, kto mocno potrzebuje tlenu. – Myślę, że jest już po wszystkim. Myślę, że to Sułtan… – Zająknęła się, widać jej płuca nie miały dostatecznej pojemności. – Że to on… ją… to znaczy mnie…
– Nie. – Potrwało chwilę, nim uświadomiła sobie, co powiedziałem. Musiałem machnąć ręką na delikatność i nazwać rzeczy po imieniu. – To nie on jest… to znaczy nie był… Cholera… to nie jego córka. Dobrze kombinujesz, mało brakowało, ale jednak zabrakło. Nie musisz się martwić śmiercią tego drania.
– Nie Sułtan? – Nie potrafiła uwierzyć. – Ale Aisza… Okłamujesz mnie – stwierdziła nagle.
– Ja?
– Myślisz, że mnie to zabije. Bo to była ostatnia szansa Oli i teraz ona… Ale nie rób tego. Proszę. Ja… ja jestem twarda. Nawet nie wiesz jak… – urwała i uciekła na moment z oczami.
Teraz ja potrzebowałem przerwy. Tysiąc razy przerabiałem w myślach tę rozmowę. Za mało, jak się okazuje.
– Wiem. To znaczy… wiem, o czym mówisz. – Nie próbowałem zatrzymywać umykających mi z dłoni palców. – Kiedy się domyśliłaś?
Korytarzem, poskrzypując zwichrowanym kółkiem, przetoczył się szpitalny wózek. Było cicho. Wyraźnie słyszałem pacnięcie przyniesionego wiatrem liścia o szybę. Głos Jovanki też słyszałem wyraźnie, choć o rzeczach, o których mówiła, nikt nie opowiada głośno.
– To przychodziło stopniowo, po kawałku. Chyba pierwszy raz u Kosty, wiesz, jak opowiadał o tej jatce na moście. Pomyślałam: „Dobrze, że mnie tam nie było, chybabym umarła z przerażenia”. A potem zdałam sobie sprawę, że naprawdę boję się mostów. To dziwne, bo lęku wysokości raczej nie mam. A jak idę przez most, to zawsze przy krawężniku, jak najdalej od balustrady. Głupie, nie?
– Czy ja wiem…
– Potem przypomniała mi się ta odzywka, pamiętasz? Znad Dunaju. Że nigdy więcej… Wiedziałam już, że musiałam być z tej okolicy. – Zrobiła sobie przerwę i dopiero teraz zwróciła uwagę na to, co wygląda spod mojego fartucha. – To mundur?
– Przepraszam – posłałem jej słaby uśmiech. – Zapomniałem powiedzieć. Znów pracuję dla rządu. Masz u mnie wielki… co właściwie lubisz? Słodycze, kwiaty? – Przyglądała mi się zdziwiona. – Chwilowo jestem spłukany, więc przepraszam, że nic ci tu… No i bałem się zapeszyć. Wiesz: mogłaś się nie obudzić. Albo znów obudzić z wykasowaną pamięcią.
– Ciebie nie zapomnę – powiedziała cicho. Potem przez chwilę nie patrzyliśmy na siebie. – Jakim cudem? Przecież chcieli cię zabić…
– Jedni chcieli, inni nie. Mówi ci coś nazwisko Jaroszuk? Pułkownik, taki niewysoki, łysy jak kolano.
– Pułkownik? – zmarszczyła brwi. – Czekaj… Jest taki facet, po jabłka do nas przyjeżdża. Raz czy dwa zamieniliśmy parę słów. Był chyba w waszej brygadzie, Romek coś napomknął. Dlaczego pytasz?
– Bo to równy gość. Też go nie znam, ale jak tobie będę kupował kosz kwiatów, to jemu muszę ze skrzynkę wódki. Chyba… no, uratował ci życie. Mogłaś mnie dzięki temu wynająć, ja mogłem jechać do Bośni, no i w efekcie wrócić do wojska.
– Jestem po operacji głowy – przypomniała z cieniem uśmiechu w kącikach ust i oczu.
– Był wtedy w sztabie Brygady Nordycko-Polskiej. To on załatwił twój ślub z Romanem, nowe papiery i tak dalej. A potem pilnował, by ci na górze się nie rozmyślili. Oczywiście nikt tego nie powiedział wprost, ale jeśli poskładać klocki, na to wychodzi. Po tej historii z Aną paru facetów wpadło w panikę. Przymierzaliśmy się do NATO, nic jeszcze nie było przesądzone, Bośnia to miał być rodzaj sprawdzianu, a tu polscy żołnierze wykręcają taki numer… Dziś zgodnym chórem wszyscy mówią, że im to przez myśl nie przeszło, ale myślę, że niektórzy poważnie się zastanawiali, czy najprościej nie byłoby oddać i ciebie Żańcowi.
– To on zabił Anę? – Nagle zrobiła się beznamiętnie rzeczowa.
– Nowickiemu mówił, że Lipko, ten czwarty. Myślę, że Żaniec zmusił go wtedy do strzelania, żeby mieć na niego haka. Tyle że chłopakowi puściły nerwy, zaczął pić, miotać się, grozić, że wszystko ujawni… No i zginął w wypadku. Samochód stacza się ze skarpy. Sierżant Żaniec: lekkie otarcia, szeregowy Lipko: zmiażdżona czaszka, zgon na miejscu. Dopiero wtedy panom decydentom otworzyły się oczy.
– Nie nadążam – poskarżyła się. – Możesz zacząć od początku?
– Jasne. W skrócie było tak: Nasz patrol desantowany z amerykańskiego śmigłowca miał sprawdzić wierzchołek Pecinaca. To były pierwsze dni po wejściu sił rozjemczych, w okopach po obu stronach siedziało jeszcze mnóstwo żołnierzy i trzeba było to całe bractwo rozpoznać, policzyć i zacząć rozsyłać do domów. No i zorientować się w kwestii pól minowych – najlepiej wypytując tych, którzy je stawiali. Nasz batalion dostał spory obszar, a siły miał takie sobie, więc oficerów brakowało i poleciał podoficer z trzema szeregowymi. Żaniec, Lipko, Nowicki i Bigosiak.
– Roman? – Pobladła. – Był tam?
– Pamiętaj, że miał wtedy trochę mniej lat. W każdym razie był w najgorszym wieku i w największej potrzebie, a nie miał z kim iść do łóżka.
– Po co mi to mówisz?
– Nie usprawiedliwiam ich, ale trochę rozumiem. Faceci są tak zrobieni, nic na to nie poradzimy. Dowództwo dało Żańcowi praktycznie nieograniczony czas na zbadanie terenu, a Sułtan wódkę, skręty i pieczonego dzika. No i panienki. Byli już pijani, kiedy zaproponował was.
– Nas? – Wiedziała prawie na pewno, ale i tak nią wstrząsnęło. – To znaczy… byłam tam jako…?
– Wtedy już tak. Nowicki to trochę nie ta liga co pozostali. Studiował, jest inteligentny, teraz to wzorowy mąż i ojciec… Wzbraniał się, wykręcał, jak mógł, tłumaczył, że z dziwkami to nie on, że AIDS… Tamtym zależało na każdym dniu zwłoki, Żańcowi na zbudowaniu solidarności grupy, Sułtan zasnął na stole… I tak jakoś się porobiło, że zaproponowali chłopakowi gwarantowany, stuprocentowo pewny towar. I to najwyższej klasy. – Przyglądała mi się wielkimi oczyma, nie oddychając. – Zrobiliśmy testy. Nie ma cienia wątpliwości: Ola jest jego. Kazał powiedzieć…
– Jego? Jest jej ojcem? – Widziałem, jak tępy ból zastygły w jej oczach rozlatuje się na strzępy, rozsadzony trwożliwą, lecz pęczniejącą gwałtownie nadzieją. – To znaczy… jego szpik…?
– Pasuje. – Napiąłem mięśnie dłoni, ratując ją przed zgnieceniem. Nie zdziwiłbym się, widząc krew płynącą rurką kroplówki w górę. – To znaczy: pasował. Mówiłem ci: jest dobrze. Ten mundur, przywrócenie do służby to tylko dodatek. Powiedziałem facetom z ministerstwa, że będziemy trzymać gęby na kłódkę tylko pod jednym warunkiem: że załatwią Oli kurację. I poszło jak z płatka. Forsę wzięli z moich zaległych poborów, uzbierało się tego przez tyle lat, a dawca był idealny i pod ręką.
– Zrobią jej przeszczep?! – Krew ku butelce nie popłynęła, ale tym razem nie udało mi się jej powstrzymać. Usiadła jak pchnięta sprężyną, wyrwała mi dłoń, chwyciła oburącz za ramiona.