– Wolałabym zostać – powiedziała cicho. – Wiem, jak to wygląda – dobiła mnie, muskając palcami tkaninę i na sekundę czy nawet krócej wyczarowując zarys pełnej piersi, odciskającej się od spodu w miękkiej bawełnie. – Wyjaśnię. Tylko że to skomplikowana historia.
– I długa? – strzeliłem.
– Zzzależy… – zawahała się. – W pewnym sensie króciutka. Ale trudno byłoby w paru słowach zlecić panu… to znaczy wynająć pana jako detektywa. Bo z tym przyszłam – dopowiedziała szybko.
– Już powiedziałem, że biorę pani sprawę. Pytanie, czy cokolwiek zdziałam, ale czuję się wynajęty. Może pani wracać do siebie i spać spokojnie. O konkretach pogadamy ju… – zerknąłem na zegarek – rano. Byle nie za wcześnie.
Przygryzła wargę i zmagała się z myślami. Smalec na patelni zdążył się stopić, a ona stała z lewą stopą opartą o podłogę jedynie palcami, marszczyła brwi i myślała.
– Nie mam za dużo pieniędzy – wyznała w końcu.
– Nic nie szkodzi – zapewniłem.
– Chodzi mi o to… Mogłabym zostać na noc. – Ostatnie zdanie wypchnęła z siebie za szybko. Nie wyczułem, czy stał tam znak zapytania.
– Na noc? – powtórzyłem. – To znaczy… Pani pyta…
– O to – przytaknęła. Twarz miała nieruchomą, idealnie wyczyszczoną z emocji. Tyle że jej władza nie sięgała w głąb i zgromadzona pod skórą krew psuła efekt.
– Mamy iść do łóżka – podsumowałem. – To… dopłata w naturze?
– Przepraszam. – Patrzyła w podłogę. Pozastanawiałem się przez chwilę.
– Nie gniewam się – poinformowałem ją wreszcie. – Chociaż trochę mi głupio. Po prostu pytam. Prywatny detektyw to nie lekarz czy adwokat, ale też lubimy wiedzieć, ile się da, o klientach. To ułatwia współpracę.
– Tak – spojrzała mi odważnie w oczy. Po czym się uśmiechnęła, bez radości, ale jednak. – Nie znajdę noclegu o tej porze. To też dobry powód, nie uważa pan? Lepiej brzmiący.
– Nie ma pani dokąd pójść?
– Mogę na dworzec. Jakoś się pomęczę do rana.
– Bierze mnie pani pod włos – powiedziałem bez wyrzutu.
– Pod…? – Zmarszczyła brwi, wertując słownik polskich idiomów. Na szpiega się nie nadawała, ale ze słownictwem radziła sobie znakomicie. Widać było, że w lot chwyta wszystko, co usłyszy. Nawet jeśli wygodniej byłoby nie zrozumieć. – Chyba tak. – Nadal się uśmiechała. – Już coś pan o mnie wie. Prę do celu jak czołg, mało subtelnie i na przełaj.
– Aż tak pani potrzebuje…? – zawahałem się. – Nawet nie wiem, kogo właściwie. Detektywa, faceta od mokrej roboty…?
– Tak. – Spoważniała. – Aż tak. Nie wiem, do czego, ale jedno wiem na pewno.
– Tak?
– To musi być pan.
Było jeszcze szaro, ale znajomy wróbel, całymi dniami przesiadujący na antenie studentów, od jakiegoś czasu zdzierał już gardło. Po raz pierwszy od dawna miałem okazję posłuchać go w charakterze budzika, co oznaczało, iż trwonię najbardziej owocne godziny doby, jedyne, które przynosiły realny dochód. Nie mogłem spać i pół nocy wierciłem się bezsensownie. Na podłodze przy tapczanie, a nie na tapczanie przy czarnowłosej. Leżała co prawda tak blisko, że wyciągając rękę, mógłbym jej dosięgnąć, ale wcale mnie to nie pocieszało.
Nie wpakowałem jej się pod kołdrę. A mogłem. Wiedziałem, że przyjęłaby mnie, i wcale nie miałem pewności, czy byłby to efekt wyłącznie chłodnej kalkulacji oraz przymusu dopłacania w naturze. Dziwna noc u boku dziwnej dziewczyny, której imienia nawet nie znałem, a która już teraz odmieniła moje życie. Leżałem, zastanawiając się nad przyszłością, a konkretnie jej brakiem. Nad chryslerami na dachach, siedmioma setkami na niedzielę i czynszem za wrzesień. I nad tym, że po raz pierwszy po tak potężnym przepiciu nie mam kaca. Nie spieszyłem się z wstawaniem. Noc była dziwna, ale poczułem, że jej żałuję, zanim jeszcze zapukano do drzwi.
O tej porze i w tak nachalny sposób dobijać się tu mogła tylko jedna osoba: Maria Eleonora Popławska, chwytająca się wszelkich możliwych sposobów, aby przypomnieć o swej krzywdzie, czyli zaległych rachunkach. Nie dopiekła mi zanadto, zrywając o świcie, i nie dlatego podszedłem do drzwi w samej bieliźnie. Była po prostu przedwojenna i widok faceta w majtkach powinien ją wypłoszyć. W poczekalni nie paliło się światło, więc mimo przeszklonych drzwi nie dopatrzyłem się cieni stojących za gospodynią mężczyzn.
– To porządny dom – rzuciła mi z miejsca w twarz. – Żaden mój lokator nie miał nigdy problemów z policją. Będziemy musieli…
– …porozmawiać – wszedł jej w słowo komisarz Hydzik. Był po cywilnemu, choć w asyście młodzika w mundurze.
– To pan – uniosłem przesadnie brwi. – No, no… o tej porze? Czyżby Kurowski odnalazł się pod postacią trupa?
Przyjrzał mi się badawczo, wymruczał: „…my wejść?”, i nie czekając na odpowiedź, odsunął stojącą na drodze staruszkę. Zawahałem się, po czym zszedłem mu z drogi. Błąd. Zaskoczyli mnie, pakując się po pierwsze całą trójką, a po drugie nie poprzestając na biurze.
Inna sprawa, że tuż za progiem pokoju nadziali się na niewidzialny mur, który stłoczył całą trójkę jak przedtem drzwi biura. Stojąca pośrodku rozpostartej na podłodze kołdry, otulona kocem, rozczochrana i zarumieniona czarnula wyglądała naprawdę intrygująco.
– To kuzynka pana Małkosza. – Dopiero skrzekliwy głos gospodyni uświadomił mi, jak cicho było przez chwilę. – Nie jest tu zameldowana, bo tylko zajrzała z wizytą.
– Kuzynka – mruknął Hydzik trochę sceptycznie. Ta kołdra na podłodze dała mu do myślenia, ale wchodzące w grę wyjaśnienia były skrajnie różne. Albo nocowali tu kuzynostwo tak dalece przyzwoici – używając starokrakowskich norm moralnych – że mimo szerokiego jak boisko tapczanu i ciągnącego od podłogi zimna nie zdecydowali się w samych sobie wzbudzać niestosownych myśli, kładąc we wspólnym łożu, albo kołdra trafiła poza tapczan, bo nie o spaniu myśleliśmy nocą.
– Nie wiedziałem, że panie się znają – powiedziałem.
– No przecież wpuściłam panią – burknęła Popławska. – A niby jak miała wejść? Przecież nie ma kluczy. – Posłała komisarzowi pomarszczony uśmiech. – Tylko lokatorów wpuszczam.
– I kuzynki – mruknął. Raz jeszcze przyjrzał się tapczanowi, oceniając stopień wygniecenia pościeli, po czym bez pośpiechu i skrępowania zlustrował resztę pokoju.
– Jak pan widzi – wskazałem czarnowłosą – trochę przeszkadzamy. Pani… to znaczy kuzynka chciałaby się pewnie ubrać. Albo wrócić do łóżka – dodałem bezczelnie. – Przyzwoici ludzie jeszcze śpią.
– Przyzwoici – pokiwał głową. – No tak, rzeczywiście.
Ten w mundurze podszedł do okna i wyjrzał. Może z nudów, a może w ramach odcinania mi drogi ucieczki. Pewnie zaniepokoiłem go, sięgnąwszy po spodnie.
– Co panów sprowadza? – przeszedłem do rzeczy.
– Kurowski – rzucił niedbale Hydzik. – Mogę usiąść?
– W biurze – wskazałem – byłoby nam wygodniej.
Zignorował sugestię. Usiedli oboje: on na krześle, czarnowłosa na brzegu tapczanu. Zauważyłem, że nadal jest w skarpetkach. Zawadziłem spojrzeniem o przeciwległy koniec mojej kuzynki i stwierdziłem, że mimo rumieńca prezentuje się całkiem dobrze, czyli mało podejrzanie.
– Co: Kurowski? – westchnąłem. – Złożył skargę?
– Niezupełnie. – Hydzik wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni kurtki. – Jak to było? Odnalazł się pod postacią?
Nie powiem, że zmartwiałem. Na początku człowiek broni się przypuszczeniem, że źle zrozumiał.
– Proszę?
– Prosi pan – pokiwał głową. Przypalił papierosa i wskazał sufit zapalniczką. – Najlepiej kierować prośby tam.