– Miałem swoje zainteresowania. – Colin wzruszył ramionami.
– A czy nie mówiłeś mi, że jak jeszcze była z twoim starym, to zostawiała go raz w miesiącu…
– Nie tak często.
– …po prostu odchodziła sobie na kilka dni, nawet na cały tydzień albo i na dłużej?
– Dlatego, że ją bił – powiedział Colin.
– Zabierała cię ze sobą, jak odchodziła?
Colin skończył swoją pepsi.
– Zabierała cię ze sobą? – powtórzył Roy.
– Nie zawsze.
– Zostawiała cię z nim.
– W końcu to mój ojciec.
– Mnie się wydaje dość niebezpieczny – stwierdził Roy.
– Nigdy mnie nie tknął. Tylko ją.
– Ale mógł cię tknąć.
– Ale nie tknął.
– Nie mogła przewidzieć, co ojciec zrobi, kiedy cię z nim zostawiała.
– Nic mi nie robił. A to najważniejsze.
– A teraz przez cały czas jest zajęta tą galerią – powiedział Roy. – Pracuje całymi dniami i prawie każdego wieczoru.
– Buduje naszą wspólną przyszłość.
Twarz Roya przybrała pełen złości wyraz.
– Czy to jest jej wymówka? Czy właśnie to ci mówi?
– To prawda, tak myślę.
– Jakie wzruszające. Budowanie przyszłości. Biedna, zapracowana Weezy Jacobs. Serce mi krwawi, Colin. Naprawdę. Gówno. Spędza z tym całym Thornbergiem mnóstwo wieczorów…
– W interesach.
– … i wciąż nie ma dla ciebie czasu…
– Więc co?
– Więc nie martw się powrotem do domu – powiedział Roy. – Nikogo to nie interesuje, czy jesteś w domu, czy cię nie ma. Nikogo to nie obchodzi. Więc się zabawmy.
– Co będziemy robić? – Colin odstawił pustą butelkę.
– Czekaj… wiem. Dom Kingmana. Spodoba ci się. Byłeś tam już?
– A co to jest dom Kingmana? – spytał Colin.
– Jeden z najstarszych budynków w mieście.
– Nie interesuję się zabytkami.
– To ten duży dom przy końcu Hawk Drive.
– Ta stara, dziwaczna budowla na szczycie wzgórza?
– Tak. Nikt tam nie mieszka od dwudziestu lat.
– Co może być ciekawego w opuszczonym domu?
Roy nachylił się nisko, zachichotał jak diabeł, wykrzywił groteskowo twarz, przewrócił oczami i wyszeptał dramatycznie: jest nawiedzony!
– To ma być żart?
– Skąd. Mówią, że jest nawiedzony.
– Kto mówi?
– Wszyscy. – Roy znów przewrócił oczami i spróbował naśladować Borysa Karloffa. – Ludzie widzieli bardzo dziwne rzeczy w domu Kingmana.
– Na przykład?
– Nie teraz – powiedział Roy już zwykłym tonem. – Powiem ci, jak dotrzemy na miejsce.
Gdy Roy chwycił swój oparty o ścianę rower, Colin powiedział”
– Poczekaj. Wydaje mi się, że tym razem mówisz poważnie. Ten dom jest naprawdę nawiedzony?
– To chyba zależy od tego, czy wierzysz w takie rzeczy, czy nie.
– Ludzie widzieli tam duchy?
– Twierdzą, że widzieli i słyszeli różne niesamowite rzeczy po tym, jak zginęli właściciele.
– Zginęli?
– Zostali zamordowani.
– Cała rodzina?
– Cała siódemka.
– Kiedy to się stało?
– Dwadzieścia lat temu.
– Kto ich zabił?
– Ojciec.
– Pan Kingman?
– Pewnej nocy oszalał i porąbał wszystkich, gdy spali.
– Porąbał? – Colin z wysiłkiem przełknął ślinę.
– Siekierą.
Znów siekiery! – pomyślał Colin.
Przez chwilę jego żołądek wydawał się istotą żyjącą samodzielnie, ponieważ ślizgał się, podskakiwał i skręcał raz za razem, jakby chciał gwałtownie opuścić ciało Colina.
– Opowiem ci o wszystkim, gdy już tam dotrzemy – powiedział Roy. – Chodź.
– Poczekaj chwilę – Colin próbował zyskać na czasie. – Mam zabrudzone okulary.
Zdjął szkła, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i starannie wytarł grube soczewki. Roya widział jeszcze dość dobrze, ale wszystko poza nim, wszystko, co znajdowało się w odległości większej niż pięć stóp, było zamazane.
– Pospiesz się, Colin.
– Może powinniśmy poczekać do jutra?
– Tak długo zamierzasz czyścić te swoje cholerne okulary?
– Chodzi o to, że za dnia zobaczymy więcej.
– Wydaje mi się, że nawiedzone miejsca lepiej oglądać w nocy.
– Ale w nocy niczego nie zobaczymy.
– Boisz się? – Roy przyglądał mu się przez parę sekund.
– Czego?
– Duchów.
– Oczywiście, że nie.
– Wygląda na to, że tak.
– No… to jednak trochę głupie plątać się w takim miejscu po ciemku, głuchą nocą, rozumiesz.
– Nie. Nie rozumiem.
– Nie mówię o duchach. Chodzi o to, że nie jest zbyt bezpiecznie w środku nocy buszować po rozpadającym się domu.
– Masz pietra.
– Jeszcze czego.
– Udowodnij, że nie masz.
– Dlaczego miałbym cokolwiek udowadniać?
– Chcesz, żeby twój brat krwi miał cię za tchórza?
Colin milczał. Wiercił się niespokojnie.
– No chodź! – powiedział Roy.
Wsiadł na rower i wyjechał z pustej stacji, kierując się na północ. Nie obejrzał się za siebie.
Colin stał przy automacie z napojami. Sam. Nie lubił być sam. Zwłaszcza w nocy.
Roy był już przy następnej przecznicy i wciąż się oddalał.
– Cholera – powiedział Colin. – Poczekaj na mnie! – krzyknął – i wdrapał się na swój rower.
10
Ostatni stromy odcinek ulicy pokonali na piechotę, prowadząc rowery. Na wzgórzu majaczył opuszczony, zniszczony dom. Z każdym krokiem Colin czuł się coraz mniej pewnie.
To naprawdę wygląda jak nawiedzone – pomyślał.
Dom Kingmana z całą pewnością znajdował się w granicach Santa Leona, był jednak oddzielony od reszty miasta, jakby nikt nie chciał ryzykować mieszkania w jego pobliżu. Stał na szczycie wzgórza i sprawował pieczę nad obszarem o powierzchni pięciu czy sześciu akrów. Przynajmniej połowę tego terenu stanowił niegdyś zadbany ogród, ale już dawno temu całą tę okolicę pokryło zielsko i chwasty. Północny odcinek Hawk Drive kończył się ślepo szerokim placem przed posiadłością Kingmana, a ponieważ nie było tu już latarni, stare domostwo wraz z zachwaszczonym terenem otulały głębokie cienie, rozpraszane gdzieniegdzie przez blask księżyca. Niżej na wzgórzu, po obu stronach ulicy, przysiadły nowoczesne domy, zaprojektowane w stylu kalifornijskim, czekające ze zdumiewającą wprost cierpliwością na obsunięcie ziemi czy kolejną falę wstrząsów od strony San Andreas Fault. Górną część wzgórza zajmowała tylko posiadłość Kingmana. Zdawało się, że dom trwa w oczekiwaniu na coś o wiele bardziej przerażającego, coś znacznie gorszego niż trzęsienie ziemi.
Budynek był zwrócony fasadą w stronę miasta, położonego niżej, i morza, niewidocznego nocą, chyba że oglądanego jak negatyw – jako rozległa plama czerni. Był ogromną, rozpadającą się ruderą, imitującą styl wiktoriański: ozdobioną przesadną liczbą kominów, szczytów i poręczy. Burze pozrywały dachówki. Ozdobny gzyms był popękany, a w niektórych miejscach nie było go w ogóle. Okiennice, jeśli przetrwały, zwisały przekrzywione, zaczepione na pojedynczym zawiasie. Biała farba wyblakła. Drewniana elewacja była srebrzystoszara, wypalona przez słońce i wychłostana przez wiejący bezustannie morski wiatr, gdzieniegdzie pokryta plamami wilgoci. Stopnie prowadzące na ganek zapadły się, a poręcz była połamana. Połowa okien, jakby ktoś wybrał je przypadkowo, była zabita na głucho, ale inne niczym nie zabezpieczone, roztrzaskały wichry i kamienie przechodniów – blask księżyca wydobywał z mroku sterczące drzazgi szkła, wgryzające się w czarną pustkę. Pomimo swego opłakanego stanu dom Kingmana nie sprawiał wrażenia całkowitej ruiny – jego widok nie wywoływał smutku i tęsknoty w sercach tych, którzy na niego patrzyli, jak bywało to w przypadku wielu niegdyś okazałych, teraz upadłych domostw. Mimo zniszczonych murów tętnił życiem, był wciąż przerażająco… żywy. Gdyby rzeczy martwej można było przypisać jakieś ludzkie cechy, jakieś emocje, to ten dom należałoby określić jako pełen złości i gniewu. Wściekły.