Ustawili rowery przy bramie wejściowej. Była to ogromna, zardzewiała krata z wizerunkiem słońca pośrodku.
– Niezłe miejsce, co? – spytał Roy.
– Owszem.
– Chodźmy.
– Wejdziemy tam?
– Pewnie.
– Nie mamy latarki.
– No to wejdźmy chociaż na ganek.
– Po co? – spytał drżącym głosem Colin.
Roy przeszedł przez otwartą bramę i ruszył w stronę domu ścieżką wyłożoną połamanymi płytami kamiennymi, które porastały teraz skłębione chwasty.
Colin podążył za nim kilka kroków, następnie zatrzymał się i powiedział”
– Poczekaj. Roy, poczekaj chwilę.
– O co chodzi? – Roy odwrócił się.
– Byłeś tu przedtem?
– Oczywiście.
– A w środku?
– Raz.
– Widziałeś jakieś duchy?
– Nie. Nie wierzę w nic takiego.
– Ale mówiłeś, że ludzie widywali tu różne rzeczy.
– Inni. Ja nie.
– Mówiłeś, że to nawiedzone miejsce.
– Powiedziałem ci, że inni tak mówili. Zdaje mi się, że opowiadają bzdury. Ale wiedziałem, że ci się tu spodoba, skoro jesteś takim miłośnikiem horrorów.
Roy znów ruszył wzdłuż ścieżki. Po kilku krokach Colin powiedział”
– Poczekaj.
Roy spojrzał za siebie i uśmiechnął się.
– Boisz się?
– Nie.
– Akurat!
– Mam tylko kilka pytań.
– Więc się pospiesz i pytaj.
– Powiedziałeś, że zamordowano tu wielu ludzi.
– Siedmioro – odpowiedział Roy. – Sześć zabójstw z zimną krwią i jedno samobójstwo.
– Opowiedz mi o tym.
W ciągu minionych dwudziestu lat najprawdziwsza tragedia Kingmanów zmieniła się w upiększoną legendę Santa Leona, przywoływaną najczęściej w Dzień Zaduszny, utkaną z fantazji i prawdy. Lecz podstawowe fakty były znane i one właśnie stanowiły najbardziej realistyczną podstawę opowieści Roya.
Kingmanowie byli bogaci. Robert Kingman był jedynym dzieckiem Judith i Wiekiego Jima Kingmana; ale matka Roberta umarła w czasie porodu na skutek masywnego krwotoku. Wielki Jim był bogatym człowiekiem, a z upływem lat stawał się coraz bogatszy. Zarabiał miliony na handlu nieruchomościami, uprawach, ropie naftowej i dzierżawie terenów wodnych. Był wysokim mężczyzną o szerokiej klatce piersiowej – syn odziedziczył to po nim i lubił się przechwalać, że nikt na zachód od Mississipi nie potrafi zjeść więcej steków, wypić więcej whiskey i zarobić więcej pieniędzy niż on, Wielki Jim. Krótko przed swoimi dwudziestymi urodzinami Robert odziedziczył cały majątek po tym jak Wielki Jim, wypiwszy zbyt dużo, zadławił się śmiertelnie ogromnym, niedokładnie przeżutym kawałkiem filet mignon. Przegrał te zawody w obżarstwie z człowiekiem, który miał dopiero zarobić miliony na dostawach materiałów kanalizacyjnych, ale który mógł się potem pochwalić, że przeżył ową ucztę. Robert nie przejawiał dziedzicznej skłonności do współzawodnictwa w obżarstwie i opilstwie, ale posiadł zmysł do interesów, i – choć był jeszcze bardzo młody – zdążył wielokrotnie pomnożyć ojcowską fortunę. W wieku dwudziestu pięciu lat Robert ożenił się z kobietą o nazwisku Alana Lee. Zbudował dla niej dom w wiktoriańskim stylu i wkrótce zaczął spełniać ojcowskie obowiązki wobec nowego pokolenia Kingmanów. Alana nie pochodziła z bogatej rodziny, ale według powszechnej opinii była najpiękniejszą kobietą w okręgu, obdarzoną najmilszym usposobieniem w całym stanie. Szybko przyszły na świat dzieci. Pięcioro w ciągu ośmiu lat: trzech chłopców i dwie dziewczynki. Była to najbardziej szanowana rodzina w mieście – rodzina, której zazdroszczono, ale którą jednocześnie darzono sympatią i podziwiano. Kingmanowie byli dobrymi katolikami i dobrymi przyjaciółmi, nie wywyższali się nad innych pomimo swojej pozycji, odznaczali się hojnością i angażowali w życie lokalnej społeczności. Robert bez wątpienia kochał Alanę. Wszyscy widzieli, że ona darzy go wzajemnością i wręcz uwielbia; a ukochane dzieci odpłacały im się uczuciem, jakim ich rodzice tak hojnie je obdarzali.
Pewnej sierpniowej nocy, kilka dni przed dwunastą rocznicą ślubu, Robert w sekrecie rozgniótł na proszek dwa tuziny tabletek nasennych, które lekarz zapisał Alanie jako środek na nękającą ją czasem bezsenność, i wsypał go do potraw przygotowanych dla rodziny na kolację, a także do jedzenia przeznaczonego dla mieszkających w tym samym domu służącej, kucharki i szefa służby. Sam nie zjadł i nie wypił niczego, co zawierałoby ów proszek. Gdy jego żona, dzieci i służba głęboko spali, poszedł do garażu i przyniósł siekierę, którą rąbano drewno do dziewięciu kominków rezydencji. Oszczędził kucharkę, służącą i szefa służby, ale nikogo więcej. Najpierw zabił Alanę, potem dwie córki, wreszcie trzech synów. Każde z nich zostało zgładzone w ten sam potwornie brutalny, krwawy sposób: dwoma gwałtownymi i potężnymi uderzeniami stalowego ostrza – jednym poziomym, drugim pionowym, rana tworzyła kształt krzyża, wyciętego na plecach lub klatce piersiowej, zależnie od pozycji śpiącego w chwili śmierci. Gdy już to zrobił, Robert dopełnił dzieła – obciął głowy wszystkim swoim ofiarom. Zaniósł je, broczące krwią, na dół i ustawił w rzędzie na długim gzymsie kominka w salonie. Była to szokująco makabryczna inscenizacja – sześć martwych, zbryzganych krwią twarzy, wpatrzonych w Roberta, niby ława przysięgłych czy sędziowie piekielnego trybunału. Obserwowany przez martwe oczy swych najbliższych Robert Kingman napisał krótką notatkę, przeznaczoną dla tych, którzy następnego ranka mieli znaleźć jej autora i jego potworne dzieło: „Mój ojciec zawsze mówił, że przyszedłem na świat w rzece pełnej krwi, krwi mojej matki. I wkrótce odejdę, pogrążony w takiej samej rzece”. Po napisaniu tej notatki załadawał colta kalibru 0.38, wsunął jego lufę w usta, odwrócił się w stronę twarzy, na których zastygło śmiertelne przerażenie, i strzelił.
Gdy Roy skończył opowiadać, Colin poczuł przejmujące go zimno. Skulił się i drżał gwałtownie.
– Pierwsza obudziła się kucharka – powiedział Roy. – Zobaczyła krew na podłodze holu i na schodach, poszła jej śladem do salonu i ujrzała głowy na kominku. Wybiegła z domu i ruszyła pędem w dół ulicy, drąc się wniebogłosy. Przebiegła prawie całą milę, nim ją zatrzymano. Podobno cała ta historia omal nie doprowadziła jej do obłędu.
Noc wydawała się ciemniejsza niż wtedy, gdy Roy zaczynał swą historię. Księżyc zmniejszał się i oddalał coraz bardziej.
Od strony dalekiej autostrady dobiegł warkot ogromnej ciężarówki, zmieniającej biegi i przyspieszającej. Przypominał krzyk jakiegoś prehistorycznego zwierzęcia.
Usta Colina były suche jak popiół. Miał dość śliny, by móc mówić, ale jego głos dobywał się z trudem.
– Dlaczego, na litość boską? Dlaczego ich zabił?
– Bez powodu. – Roy wzruszył ramionami.
– Musiał być jakiś powód.
– Jeśli był, to i tak nikt go nigdy nie odkrył.
– Może źle zainwestował i stracił mnóstwo pieniędzy?
– Nie. Zostawił fortunę.
– Może żona chciała go porzucić?
– Wszyscy jej przyjaciele twierdzili, że była szczęśliwa w tym małżeństwie i bardzo go kochała.
Szczekanie psa.
Gwizd pociągu.
Szept wiatru w drzewach.
Ukradkowy ruch niedostrzegalnych istot.
Colin słyszał wokół siebie głosy nocy.