Выбрать главу

– Guz mózgu – powiedział.

– Wielu ludzi też tak sądziło.

– Założę się, że tak właśnie było. Założę się, że Kingman miał guza mózgu albo jakąś inną chorobę, coś, co sprawiło, że zachował się jak szaleniec.

– Była to wówczas najbardziej powszechna teoria. Ale sekcja zwłok nie wykazała niczego. Był zdrowy.

Colin zmarszczył brwi.

– Zdaje się, że zapamiętałeś każdy szczegół związany z tą sprawą.

– Znam ją niemal tak dobrze, jak gdyby dotyczyła mnie osobiście.

– Ale skąd wiesz, co ujawniła sekcja zwłok?

– Czytałem o tym.

– Gdzie?

– W biblitece mają na mikrofilmach wszystkie egzemplarze News Register – powiedział Roy.

– Zajmowałeś się tym?

– Owszem. To mnie interesuje. Pamiętasz – mówiłem ci. Śmierć. Śmierć mnie fascynuje. Jak tylko usłyszałem o Kingmanie, chciałem dowiedzieć się więcej. Znacznie więcej. Chciałem poznać każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Rozumiesz? To znaczy, czy nie byłoby cudownie być w tym domu tamtej nocy, gdy on mordował, po prostu obserwować, chować się w kącie… tamtej nocy, chować się i patrzeć, jak zabija najpierw tamtych, a potem siebie? Pomyśl tylko! Wszędzie krew. Nigdy w życiu nie widziałeś tyle tej cholernej krwi! Krew na ścianach, krew, która wsiąkła w pościel i potem na niej skrzepła, śliskie kałuże krwi na podłodze, krew na schodach, krew na meblach… i te sześć głów na kominku! Jezu, ale trzask! Ale niesamowity trzask!

– Znów zachowujesz się, jakbyś był stuknięty.

– A ty… Chciałbyś tam być?

– Dzięki. I ty też byś nie chciał.

– Chciałbym jak wszyscy diabli.

– Gdybyś zobaczył całą tę krew, byś się porzygał.

– Nie ja.

– Chcesz mnie przyprawić o mdłości.

– Znów się mylisz.

Roy ruszył w stronę domu.

– Poczekaj chwilę – powiedział Colin.

Tym razem Roy nie odwrócił się. Pokonał zapadające się schody i wkroczył na ganek.

Colin przyłączył się do niego, bo nie chciał być sam.

– Opowiedz mi o duchach.

– Bywają noce, gdy widać w domu niesamowite światła. A ludzie mieszkający w dole ulicy mówią, że czasem słychać krzyki przerażonych dzieci Kingmanów.

– Słyszą martwe dzieci?

– Słyszą, jak jęczą i kłócą się o coś ze złością.

Colin zauważył, że stoi oparty plecami o jedno z wybitych okien na parterze. Odsunął się od niego. Roy ciągnął beznamiętnie”

– Niektórzy ludzie twierdzą, że widzieli duchy gorejące w ciemności – dzieci bez głów, które wychodziły na ganek i biegały tam i z powrotem, jakby ktoś je gonił… ktoś albo coś.

– Rany!

Roy wybuchnął śmiechem.

– Widzieli prawdopodobnie bandę bawiących się dzieciaków, które robiły sobie ze wszystkich balona.

– Może nie.

– A cóż by innego?

– Może tamci właśnie widzieli to, o czym potem mówili.

– Ty naprawdę wierzysz w duchy.

– Mam po prostu otwartą głowę – powiedział Colin.

– Tak? To lepiej uważaj, co do niej wpada, bo inaczej zmieni się w otwarty śmietnik.

– Aleś ty cwany.

– Każdy tak twierdzi.

– I skromny.

– Tak też każdy twierdzi.

– Rany.

Roy podszedł do rozbitego okna i zajrzał do środka.

– Co tam widzisz? – spytał Colin.

– Sam zobacz.

Colin stanął obok niego i wpatrzył się w ciemność.

Przez wybitą szybę napłynęła fala stęchłego, wstrętnego zapachu.

– To salon – powiedział Roy.

– Nic nie widzę.

– To właśnie tutaj postawił na kominku ich głowy.

– O jakim kominku ty mówisz? Tam jest ciemno jak w grobie.

– Za kilka minut twoje oczy przywykną do ciemności.

Coś się poruszyło w salonie. Rozległo się ciche szuranie, potem szybki tupot i to coś pomknęło w stronę okna.

Colin odskoczył do tyłu. Potknął się o swoje własne stopy i upadł z łomotem.

Roy spojrzał na niego i wybuchnął śmiechem.

– Roy, tam coś jest!

– Szczury.

– Hę?

– To tylko szczury.

– W tym domu są szczury?

– Pewnie, że są. Przecież to stara, zniszczona rudera. A może dziki kot. Pewnie i jedno, i drugie – kot goniący szczura. Jedno ci gwarantuję: to nie był żaden upiór ani duch. Uspokój się, na litość boską!

Roy odwrócił się znów w stronę okna, nachylił się i przekrzywił głowę, nasłuchując i obserwując.

Bardziej zraniony na dumie niż poszkodowany na ciele, Colin podniósł się szybko i zwinnie, ale już nie podszedł do okna. Stał przy chyboczącej się balustradzie i patrzył na zachód – w stronę miasta, a później na południe, wzdłuż Hawk Drive.

– Dlaczego nie zburzyli tego domu i nie zrównali tego miejsca z ziemią? Dlaczego nie postawili tutaj nowych budynków? Ten teren ma pewnie wysoką cenę – spytał po chwili.

Nie odwracając się od okna Roy powiedział”

– Cały majątek Kingmana, nie wyłączając ziemi, przeszedł na własność stanu.

– Dlaczego?

– Nie było żadnych żyjących krewnych ani jego, ani jej – nikogo, kto mógłby dziedziczyć.

– Co władze stanowe zamierzają zrobić z tym miejscem?

– W ciągu tych dwudziestu lat nie zdołały zrobić absolutnie nic. Jedno wielkie zero – powiedział Roy. – Przez jakiś czas mówiło się o sprzedaży domu i ziemi na publicznej licytacji. Potem o zaprojektowaniu w tym miejscu małego parku. Możesz czasem o tym usłyszeć, ale tylko usłyszeć. A czy teraz będziesz cicho, choć na chwilę? Moje oczy zaczynają przyzwyczajać się do ciemności. Muszę się na tym skoncentrować.

– Po co? Co jest tam takiego ciekawego?

– Próbuję dojrzeć gzyms nad kominkiem.

– Byłeś już tutaj – powiedział Colin. – Widziałeś to.

– Próbuję sobie wyobrazić, że to jest właśnie ta noc. Noc, kiedy Kingman oszalał. Jak to było? Odgłos uderzającej siekiery… prawie go słyszę… śśśśśśśśświst – łup, śśśśśświst – łup… i kilka krótkich krzyków… jego kroki na schodach… ciężkie kroki… krew… cała ta krew…

Głos Roya uciekał gdzieś w przestrzeń, jakby chłopiec przeprowadzał autohipnozę. Colin poszedł na drugi koniec ganku. Pod jego krokami trzeszczały deski. Wychylił się poza obluzowaną balustradę i wyciągnął szyję, by zajrzeć za róg domu. Widział tylko zarośnięty ogród we wszystkich możliwych odcieniach szarości, czerni i księżycowego srebra: sięgającą kolan trawę, krzaczaste żywopłoty, pomarańczowe i cytrynowe drzewka, przygięte do ziemi ciężarem własnych, nie przycinanych gałęzi, rozrośnięte krzewy różane, niektóre obsypane żółtymi i białymi kwiatami, przypominającymi stróżki dymu unoszące się w ciemności, i setkę innych roślin, z których krosna nocy utkały jedną splątaną gęstwinę.

Miał wrażenie, że coś go obserwuje z głębi ogrodu. Coś nieludzkiego.

Nie bądź dziecinny – myślał. – Tam niczego nie ma. To nie horror. To tylko życie.

Próbował wytrwać w miejscu, ale prawdopodobieństwo, że ktoś na niego patrzy, przerodziło się w pewność – był o tym przekonany. Wiedział, że jeśli zostanie tam dłużej, pochwyci go istota o potężnych szponach i wciągnie w gęste krzewy, a potem pożre w odpowiedniej dla siebie chwili. Odwrócił się i przyłączył do Roya.

– Idziemy? – spytał.

– Widzę cały pokój.

– Po ciemku?

– Widzę sporą jego część.

– Naprawdę?

– Widzę gzyms.

– Naprawdę?

– Gzyms, na którym ustawił głowy.

Przyciągany magnesem silniejszym od jego woli, Colin stanął obok Roya. Nachylił się i zaczął wpatrywać się we wnętrze domu Kingmana. Było tam bardzo ciemno, ale teraz mógł dostrzec więcej niż jeszcze przed chwilą: dziwne kształty, może stosy połamanych mebli czy gruz, cienie, które zdawały się poruszać, ale naprawdę były nieruchome, i biały marmurowy gzyms nad kominkiem – ołtarz ofiarny, na którym Robert Kingman złożył daninę ze swej rodziny.