– Czy to był twój kot?
– Skąd. Sąsiadów.
– Jak się nazywał?
Roy wzruszył ramionami.
– Gdyby ten kot istniał naprawdę, pamiętałbyś jego imię.
– Fluffy. Miał na imię Fluffy.
– Brzmi przekonująco.
– Tak się właśnie nazywał. Wsadziłem go do klatki i pracowałem nad nim za pomocą drutu do robótek.
– Pracowałeś nad nim?
– Wpychałem drut między pręty klatki. Chryste, szkoda, że tego nie słyszałeś.
– Dzięki.
– To był naprawdę stuknięty kot. Prychał, wrzeszczał i próbował mnie podrapać.
– Więc zabiłeś go drutem dziewiarskim?
– Nie. Te druty tylko go rozwścieczyły.
– Nietrudno się domyślić.
– Później przyniosłem z kuchni długi widelec do mięsa i tym go zabiłem.
– Gdzie byli wtedy twoi rodzice?
– W pracy. Zakopałem kota i wytarłem krew przed ich powrotem do domu.
Colin potrząsnął głową i westchnął.
– Co za bujda.
– Nie wierzysz mi?
– Nigdy nie zabiłeś żadnego kota.
– Po co miałbym zmyślać coś takiego?
– Chcesz mnie sprawdzić. Chcesz, żeby zrobiło mi się niedobrze.
Roy wyszczerzył zęby.
– A zrobiło ci się niedobrze?
– Oczywiście, że nie.
– Trochę zbladłeś.
– Nie możesz przyprawić mnie o mdłości, ponieważ nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Nie było żadnego kota.
Oczy Roya były zimne i przenikliwe. Colinowi wydało się, że to ostre spojrzenie przewierca go jak widelec do mięsa.
– Jak długo mnie znasz? – spytał Roy.
– Od dnia, w którym sprowadziliśmy się tutaj z mamą.
– Więc jak długo?
– Wiesz przecież. Od pierwszego czerwca. Miesiąc.
– Czy chociaż raz cię okłamałem? Nie. Ponieważ jesteś moim przyjacielem. Nie okłamałbym przyjaciela.
– Niezupełnie kłamiesz. Po prostu bawisz się w jakąś grę.
– Nie lubię gier.
– Ale lubisz sobie pożartować.
– Teraz nie żartuję.
– Oczywiście, że żartujesz. Podpuszczasz mnie. Jak tylko powiem, że wierzę w tę historię z kotem, wyśmiejesz mnie. Nie dam się na to złapać.
– No cóż – powiedział Roy. – Próbowałem.
– Ha! Więc jednak mnie podpuszczałeś!
– Jeśli tak uważasz, to w porządku.
Roy odszedł na bok. Zatrzymał się dwadzieścia stóp od Colina i znów odwrócił się w stronę morza. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zamglony horyzont. Colin, który był zapalonym czytelnikiem literatury sf, miał wrażenie, że Roy nawiązuje telepatyczną, tajemną więź z czymś, co kryło się daleko, w głębokiej, ciemnej, wzburzonej wodzie.
– Roy? – Żartowałeś, mówiąc o tym kocie?
Roy odwrócił się, popatrzył na niego zimno i uśmiechnął się szeroko.
Colin też się uśmiechnął.
– No tak. Wiedziałem. Próbowałeś zrobić ze mnie głupca.
2
Colin położył się płasko na plecach, zamknął oczy i przez chwilę prażył się na słońcu.
Nie mógł przestać myśleć o kocie. Próbował wyobrazić sobie przyjemne rzeczy, ale każda zamieniała się w obraz zakrwawionego kota w klatce dla ptaków. Zwierzę miało szeroko otwarte oczy, martwe, ale wciąż czujne. Colin był pewien, że kot czeka, by zbliżyć się do niego, że poluje na okazję i za chwilę wysunie swe ostre jak brzytwa pazury.
Coś uderzyło go w stopę.
Usiadł przestraszony.
Roy patrzył na niego z góry.
– Która godzina?
Colin zamrugał i spojrzał na zegarek.
– Dochodzi pierwsza.
– Rusz się. Wstawaj.
– Dokąd idziemy?
– Moja stara pracuje popołudniami w sklepie z upominkami – powiedział Roy. – Mamy dla siebie cały dom.
– Co będziemy tam robić?
– Chciałbym ci coś pokazać.
Colin wstał i otrzepał z piaszczystej ziemi dżinsy.
– Chcesz mi pokazać, gdzie zakopałeś kota?
– Myślałem, że nie wierzysz w tę historię.
– Bo nie wierzę.
– Więc daj sobie spokój. Chcę ci pokazać kolejkę.
– Jaką kolejkę?
– Zobaczysz. To prawdziwy trzask.
– Ścigamy się aż do miasta?
– Jasne.
– Jazda! – krzyknął Colin.
Jak zwykle Roy pierwszy dopadł roweru. Był już o pięćdziesiąt jardów dalej, pędząc pod wiatr, zanim Colin zdążył postawić stopę na pedale.
Samochody, furgonetki, wozy campingowe, powolne karawany mieszkalne przepychały się w poszukiwaniu dogodnego miejsca na dwupasmowej asfaltowej szosie. Colin i Roy jechali po zabrudzonym olejem poboczu.
Przez większość roku na Seaview Road ruch był niewielki. Przyjezdni korzystali z obwodnicy okalającej Santa Leone.
W czasie sezonu miasto było zatłoczone. Pękało w szwach od turystów, jadących zbyt szybko i zbyt nieuważnie. Zdawało się, że ścigają ich demony. Zachowywali się jak szaleńcy, gnając na złamanie karku w poszukiwaniu wypoczynku, wypoczynku, wypoczynku.
Colin zjechał z ostatniego wzgórza, kierując się w stronę peryferii Santa Leone. Wiatr chłostał go po twarzy, plątał włosy i przepędzał kłęby samochodowych spalin.
Uśmiechał się bezwiednie. Już dawno nie czuł się tak dobrze.
Miał powody do zadowolenia. Czekały go jeszcze dwa miesiące jasnego kalifornijskiego lata, dwa miesiące wolności przed początkiem roku szkolnego. Poza tym, po odejściu ojca, nie bał się już codziennych powrotów do domu.
Wciąż przeżywał rozwód rodziców. Ale ich rozstanie było lepsze od głośnych i tak bardzo bolesnych awantur, które przez kilka ładnych lat stanowiły nieodłączny rytuał każdej nocy.
Czasem, w snach, Colin wciąż słyszał wykrzykiwane oskarżenia, nietypowe dla matki wulgarne słowa, których używała w szczytowym momencie kłótni, nieunikniony odgłos wymierzanego przez ojca ciosu, wreszcie płacz. Bez względu na to, jak ciepło było w sypialni, zawsze budził się przemarznięty i drżący, choć oblany potem.
Nie był blisko związany z matką, ale życie z nią było przyjemniejsze niż z ojcem. Matka nie podzielała ani nawet nie rozumiała jego zainteresowań – sf, horrory, komiksy, opowieści o wilkołakach i wampirach, filmy grozy – nigdy jednak nie zabraniała mu zajmować się takimi rzeczami, tak jak próbował robić to ojciec.
Ale to, co naprawdę uczyniło go szczęśliwym, nie miało nic wspólnego z rodzicami. Chodziło o Roya Bordena. Po raz pierwszy w życiu Colin miał przyjaciela.
Był zbyt nieśmiały, by łatwo nawiązywać przyjaźnie.
Czekał, aż ktoś inny zbliży się do niego, nawet jeśli wiedział, że jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek zainteresował się chudym, niezgrabnym, krótkowzrocznym, zatopionym w książkach chłopcem, który nie przepada za sportem i nieczęsto ogląda telewizję.
Roy Borden był pewny siebie i towarzyski. Cieszył się znaczną popularnością wśród rówieśników. Colin podziwiał go i zazdrościł mu. Niemal każdy chłopiec w mieście byłby dumny, gdyby mógł uchodzić za przyjaciela Roya. Z powodów, których Colin nie rozumiał, Roy wybrał właśnie jego. Włóczenie się po mieście z kimś takim jak Roy, powierzanie mu swoich tajemnic, wysłuchiwanie jego sekretów – wszystko to było dla Colina czymś zupełnie nowym. Czuł się jak żałosny żebrak, obdarzony w cudowny sposób łaską wielkiego księcia.
Colin bał się, że wszystko to skończy się tak nagle, jak nagle się zaczęło. Ta myśl przyprawiała go o szybkie bicie serca. Czuł suchość w ustach.
Zanim spotkał Roya, był zawsze samotny. Jednak teraz, gdy już poznał smak przyjaźni, powrót do dawnego stanu byłby zbyt bolesny.
Dotarł do podnóża długiego wzniesienia.
Roy, który minął kolejną przecznicę, skręcił na rogu w prawo.
Colinowi przyszło nagle do głowy, że przyjaciel mógł sobie z niego zakpić, zniknąć gdzieś w dole ulicy i ukryć się przed nim na zawsze. Była to szalona myśl, ale Colin nie mógł się od niej uwolnić.