Nie miał wielkiej ochoty wypożyczać tej książki właśnie teraz, ale nie chciał wychodzić na niewdzięcznika. Wziął ją, spojrzał na grzbiet, potem na obie okładki.
– Bardzo dziękuję, pani Larkin.
– Powiesz mi, jak ci się podobała.
– Zastanawiałem się, czy nie pomogłaby mi pani wyszukać kilku książek z dziedziny psychologii.
– Jakiej psychologii?
– Jest więcej niż jedna? – Otworzył oczy ze zdumienia.
– No tak – powiedziała – mamy książki dotyczące psychologii zwierząt, psychologii nauczania, psychologię dla każdego, psychologię pracy, polityczną, wieku podeszłego, rozwojową, ogólną, kliniczną freudowską, jungowską…
– Psychologia kliniczna – powiedział Colin. – Tak. Muszę to przeczytać. Ale przydałoby mi się też parę ogólnych opracowań, które wyjaśniłyby mi, jak działa umysł. To znaczy, chciałbym wiedzieć, dlaczego ludzie robią to, co robią. Potrzebuję czegoś, co dałoby mi ogólne pojęcie, coś prostego, coś dla początkujących.
– Sądzę, że znajdziemy coś odpowiedniego – powiedziała.
– Byłbym bardzo wdzięczny.
Kiedy szedł za nią w stronę półek z książkami, spytała”
– Kolejna praca szkolna?
– Tak.
– Czy psychologia kliniczna nie jest zbyt trudnym przedmiotem jak na temat pracy domowej dla ucznia dziesiątej klasy?
– Z pewnością – odrzekł.
34
Colin zjadł kolację w samotności, siedząc w swoim pokoju.
Zadzwonił do Heather i ustalili, że spotkają się na plaży w sobotę. Chciał powiedzieć jej o szaleństwie Roya, ale bał się, że mu nie uwierzy. Poza tym nie był jeszcze na tyle pewien jej uczuć wobec siebie, żeby wyznać jej, że on i Roy są już wrogami. Początkowo zdawała się zafascynowana ich przyjaźnią. Może przestanie się nim interesować, gdy odkryje, że nie jest już kumplem Roya? Wolał więc nie ryzykować.
Później czytał książki z psychologii, które wybrała dla niego pani Larkin. Skończył obydwa tomy przed drugą w nocy. Siedział przez chwilę na łóżku, patrząc przed siebie i rozmyślając. Potem zasnął, wyczerpany pracą umysłową. Tym razem nie śnił koszmarów, a podejrzanych istot na strychu nie zaszczycił nawet jedną myślą.
W piątek rano, zanim Weezy zdążyła się obudzić, poszedł do biblioteki, zwrócił książki i wypożyczył trzy następne.
– Jak tam powieść sf? – spytała pani Larkin.
– Jeszcze nie zacząłem – odpowiedział Colin. – Może dziś wieczór.
Z biblioteki poszedł na przystań. Nie chciał wracać do domu, dopóki była tam Weezy; nie zniósłby następnego przesłuchania. Zjadł śniadanie przy barze w kawiarence na nabrzeżu. Później przespacerował się na południowy koniec nadmorskiego deptaka, oparł się o balustradę i obserwował dziesiątki krabów wygrzewających się na skałach parę stóp niżej.
O jedenastej wrócił do domu. Dostał się do środka, używając zapasowego klucza schowanego w drewnianej donicy przy drzwiach frontowych. Weezy dawno już poszła. Kawa w dzbanku była zimna.
Wyjął z lodówki pepsi i poszedł na górę z trzema książkami z psychologii. Zaczął swoją lekturę, ale zdążył przeczytać tylko jeden paragraf, gdy wyczuł, że nie jest sam.
Posłyszał stłumiony odgłos skrobania.
Coś było w garderobie.
Śmieszne.
Słyszałem to.
Zdawało ci się.
Przeczytał już dwie książki z dziedziny psychologii i wiedział, że prawdopodobnie ulega – jak zdążył wyczytać – mechanizmowi przenoszenia. Tak właśnie to nazywali: przenoszenie. Nie umiał stawić czoła ludziom czy rzeczom, których bał się naprawdę, więc przenosił swój strach na coś innego, coś wymyślonego – wilkołaki, wampiry czy wyimaginowane potwory, kryjące się w garderobie. Tak właśnie postępował przez całe życie.
Owszem, może to prawda – myślał. – Ale jestem pewien, że słyszałem, jak coś porusza się w garderobie.
Wyprostował się na łóżku. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał uważnie.
Nic. Cisza.
Drzwi garderoby były szczelnie zamknięte. Nie mógł sobie przypomnieć, czy takie je pozostawił, gdy wychodził z domu.
A jednak! Znowu ten sam ledwie słyszalny odgłos.
Zsunął się cicho z łóżka i zrobił kilka kroków w stronę korytarza.
Gałka przy drzwiach garderoby zaczęła się obracać, a ich skrzydła uchyliły się nieznacznie.
Colin zatrzymał się. Rozpaczliwie pragnął odzyskać władzę w nogach, ale tkwił w miejscu, jakby ktoś rzucił na niego urok. Czuł się jak mucha złapana w locie i wtłoczona za sprawą czarów w kawałek twardego bursztynu. Zza murów swojego magicznego więzienia oglądał narodziny koszmaru. Sparaliżowany strachem wpatrywał się w garderobę.
Nagle drzwi otworzyły się na oścież.
Między ubraniami nie krył się żaden potwór, żaden wilkołak, żaden wampir, żaden przerażający bożek z powieści H.P. Lovercrafta. To był Roy.
Wyglądał na zaskoczonego. Ruszył w stronę łóżka, przekonany, że tam znajdzie swoją ofiarę. Teraz zorientował się, że Colin go wyprzedził i stoi zaledwie kilka kroków od otwartych drzwi, prowadzących na pierwsze piętro. Roy zatrzymał się i przez chwilę obaj chłopcy patrzyli na siebie.
Wreszcie Roy uśmiechnął się szeroko i podniósł w górę obie dłonie, by Colin mógł zobaczyć, co w nich trzyma.
– Nie – powiedział cicho Colin.
W prawej ręce Roya była zapalniczka.
– Nie.
W lewej ręce – pojemnik z płynem do zapalniczek.
– Nie, nie, nie! Wyjdź stąd!
Roy zrobił w jego stronę jeden krok. Potem drugi.
– Nie – powiedział Colin. Ale wciąż nie mógł się poruszyć.
Roy wycelował w niego pojemnik i nacisnął dozownik. Struga przezroczystego płynu przecięła powietrze.
Colin uskoczył w lewo, uciekając spod strumienia i ruszył biegiem.
– Sukinsyn! – krzyknął Roy.
Colin wypadł przez otwarte drzwi i zatrzasnął je za sobą. W chwili, gdy się zamykały, Roy uderzył w nie z drugiej strony. Colin popędził w stronę schodów.
– Hej! – Roy jednym szarpnięciem otworzył drzwi i wypadł z sypialni.
Colin przeskakiwał po dwa stopnie naraz, ale dotarł tylko do połowy schodów, gdy usłyszał za plecami tupot biegnącego z tyłu Roya. Rzucił się do przodu. Przeskoczył cztery ostatnie stopnie, znalazł się na korytarzu i podbiegł do drzwi wejściowych.
– Mam cię! – wrzasnął Roy triumfalnie za jego plecami. – Mam cię, cholera!
Zanim Colin zdołał otworzyć obydwa zamki przy drzwiach, poczuł, jak coś zimnego i mokrego spływa po jego plecach. Sapnął zdumiony i odwrócił się.
Płyn do zapalniczek!
Roy znów nacisnął dozownik; płyn zmoczył przód jego cienkiej bawełnianej koszuli.
Colin zasłonił oczy rękami. W samą porę.
Palna substancja zachlapała mu czoło, palce, nos i brodę.
Roy wybuchnął śmiechem.
Colin nie mógł oddychać. Opary dusiły go.
– Ale trzask!
Wreszcie pojemnik był pusty. Roy odrzucił opakowanie, które potoczyło się z brzękiem po drewnianej podłodze korytarza.
Krztusząc się i oddychając ze świstem, Colin odsłonił twarz i próbował zobaczyć, co się dzieje. Znów je zamknął. Spod powiek wypływały mu łzy. Choć ciemność zawsze go przerażała, to jednak nigdy nie była taka straszna jak teraz.
– Ty śmierdzący draniu – powiedział Roy. – Teraz zapłacisz za to, że obróciłeś się przeciwko mnie. Teraz zapłacisz. Będziesz się smażył.
Dusząc się, nie mogąc prawie złapać powietrza, chwilowo oślepiony, opanowany histerią, Colin rzucił się w stronę, z której dobiegał głos. Zderzył się z Royem, chwycił go i wpił się w niego.