Roy zatoczył się do tyłu, próbując się wyrwać, jak lis zaatakowany przez zdeterminowanego teriera. Położył dłoń na brodzie Colina, starając się odepchnąć jego głowę, a po chwili złapał go za gardło, chcąc go udusić. Lecz byli zwróceni do siebie twarzami i dzieliła ich zbyt mała odległość, by atak Roya mógł być skuteczny.
– Zrób to teraz – wycharczał Colin przez duszące opary, które zatykały mu nos, usta i płuca. – Zrób to… a usmażymy się… obaj.
Roy znów spróbował go odepchnąć. W trakcie szamotaniny potknął się i upadł.
Colin przewrócił się razem z nim. Desperacko wczepił się w Roya. Od tego zależało jego życie.
Przeklinając, Roy okładał go pięściami, walił po plecach, tłukł po głowie, ciągnął za włosy. Wykręcał nawet Colinowi uszy, aż zdawało się, że całkiem odpadną.
Colin wył z bólu i próbował oddawać ciosy, ale w chwili, gdy puścił Roya, żeby go uderzyć, ten wymknął się i przeturlał po podłodze. Colin starał się go złapać, ale bezskutecznie.
Roy wstał z wysiłkiem z podłogi. Oparł się o ścianę.
Nawet przez zasłonę gryzących łez Colin dostrzegł, że w prawej ręce napastnik wciąż trzyma zapalniczkę.
Roy potarł kciukiem kamień. Nie zaiskrzył, ale z pewnością zaiskrzy następnym razem albo jeszcze następnym.
Colin rzucił się jak oszalały na swego przeciwnika, zderzył się z nim i wytrącił mu z ręki zapalniczkę. Przeleciała przez łukowate przejście i wpadła do salonu, gdzie odbiła się od jakiegoś mebla.
– Ty palancie! – Roy odepchnął go i pobiegł po zapalniczkę.
Oddychając duszącym powietrzem, które otaczało go ze wszystkich stron, Colin ruszył chwiejnym krokiem w stronę drzwi wejściowych. Bez trudu odsunął zasuwkę, ale łańcuch stawiał opór. Męczył się z nim przez kilka chwil, które zdawały się godzinami. Ale tylko zdawały. Wszystko zajęło parę sekund. Albo nawet ułamki sekund. Colin stracił poczucie czasu. Unosił się. Płynął, porwany falą oparów. Miał akurat tyle świeżego powietrza, by nie zemdleć, ale ani hausta więcej. Dlatego zdjęcie łańcucha sprawiało mu tyle problemów. Był zamroczony. Łańcuch zdawał się wyparowywać z jego rąk, tak jak z jego ubrania i twarzy wyparowywał płyn do zapalniczek. Dzwoniło mu w uszach. Łańcuch. Skoncentrować się na łańcuchu. Z każdą upływającą sekundą Colin był coraz słabszy, a łańcuch stawiał coraz większy opór. Przeklęty łańcuch. Obrzydliwy i palący. Za chwilę spłonie. Jak pochodnia. Cholerny, pieprzony łańcuch! Wreszcie, w nagłym przypływie determinacji, wyrwał łańcuch ze szczeliny i otworzył drzwi na oścież. Spodziewając się, że lada chwila za jego plecami strzelą w górę płomienie, wybiegł z domu, przebiegł podwórko, przeskoczył chodnik, przeciął ulicę i zatrzymał się na skraju małego parku. Owionął go cudownie słodki wiatr, który rozganiał opary. Odetchnął głęboko kilka razy, by choć w małym stopniu odzyskać przytomność.
Po przeciwnej stronie ulicy pojawił się Roy. Od razu spostrzegł swoją ofiarę i w kilku susach dopadł chodnika, ale nie przebiegł przez ulicę. Stał w miejscu, z rękami na biodrach, wpatrując się w Colina.
Colin odwzajemnił spojrzenie. Wciąż był oszołomiony. Wciąż miał kłopoty z oddychaniem. Ale mógł głośno wezwać pomocy i biec co sił w nogach, gdyby Roy tylko odważył się zejść z krawężnika.
Uświadamiając sobie, że przegrał, Roy oddalił się. Zanim dotarł do następnej przecznicy, zerknął przez ramię z sześć razy. Przed następną przecznicą spojrzał tylko dwa razy. Przed trzecią w ogóle się nie odwrócił, tylko skręcił na rogu i zniknął.
Wracając do domu, zły na siebie, Colin zatrzymał się przy donicy i wyjął klucz spod liści bluszczu. Był zdumiony swoją bezmyślnością i głupotą. W ciągu minionego miesiąca przyprowadził Roya do domu kilka razy. Roy wiedział, gdzie trzymają zapasowy klucz, a Colin był na tyle nieostrożny, by go teraz również tam zostawiać. Postanowił, że od tej pory będzie go nosił przy sobie i będzie bardziej na siebie uważał.
Znajdował się w stanie wojny.
Ni mniej, ni więcej.
Wszedł do środka i zamknął drzwi.
Poszedł do toalety na końcu korytarza, zdjął z siebie przemoczoną koszulę i rzucił ją na ziemię. Szorował energicznie dłonie, używając dużo perfumowanego mydła i gorącej wody. Następnie kilka razy przemył twarz. Choć wciąż wyczuwał opary, nie czuł jednak obezwładniającego smrodu. Oczy przestały łzawić i znowu mógł normalnie oddychać.
Gdy znalazł się w kuchni, podszedł wprost do telefonu, ale zawahał się, trzymając dłoń na słuchawce. Nie mógł zadzwonić do Weezy. Jedynym dowodem świadczącym o tym, że Roy go zaatakował, była przemoczona koszula, ale wiedział, że to jej nie przekona. Poza tym, zanim dotarłaby do domu, większość płynu dawno by już wyparowała, nie pozostawiając żadnych plam. Pusty pojemnik wciąż leżał na podłodze w korytarzu i były na nim prawdopodobnie odciski palców Roya. Ale, oczywiście, tylko policja mogła zbadać linie papilarne i ustalić, kto dotykał tego jedynego dowodu, jaki mógł teraz przedstawić. Ale przecież policjanci nigdy nie potraktują jego opowieści poważnie. Weezy pomyśli oczywiście, że łykał prochy, i że miał halucynacje. Krótko mówiąc – znów będą kłopoty.
Gdyby wyjaśnił sytuację ojcu i poprosił go o pomoc, stary zadzwoniłby do Weezy i spytał, co się dzieje. A ona opowiedziałaby mu mnóstwo głupich historyjek o prochach i całonocnych imprezach narkotykowych. Choć byłby to oczywisty absurd – Roy wiedział, że udałoby się jej przekonać Franka, ponieważ coś właśnie takiego chciałby usłyszeć. Stary oskarżyłby ją o zaniedbywanie obowiązków rodzicielskich. Zachowałby się jak skończony obłudnik. Wykorzystałby jej porażkę jako pretekst do zaangażowania całej zgrai wygłodniałych adwokatów.
Telefon do Franka Jacobsa prowadziłby w nieunikniony sposób do kolejnego sporu o prawa rodzicielskie, a to była ostatnia rzecz, jakiej Colin pragnął.
Jedynymi osobami, do których mógł się zwrócić, byli jego dziadkowie. Rodzice matki mieszkali w Sarasota, na Florydzie, w wielkim, białym, otynkowanym domu z całym mnóstwem okien i błyszczącymi posadzkami. Staruszkowie ojca mieli niewielką farmę w Vermont. Colin nie widział swoich dziadków od trzech lat i nigdy nie był z nimi szczególnie związany. Gdyby zadzwonił – oddzwoniliby do Weezy. Jego kontakty z nimi nie były aż tak ożywione, by mógł liczyć, że zachowają w tajemnicy jego sekret. I z pewnością nie przejechaliby całego kraju, by stanąć po jego stronie w tej małej wojnie, nawet za milion lat. Było to marzenie ściętej głowy.
Heather? Być może nadszedł już czas, by powiedzieć jej o wszystkim, poprosić o pomoc i radę. Nie mógł bez końca ukrywać zerwania z Royem. Ale co ona mogła zrobić? Była delikatną, raczej nieśmiałą dziewczyną, bardzo ładną, miłą i mądrą, ale nie nadawała się do takiej rozgrywki.
Westchnął.
– Rany.
Zdjął dłoń ze słuchawki.
Na całej ziemi nie było człowieka, od którego mógłby spodziewać się pomocy. Nikogo.
Był tak samotny, jak ktoś stojący na biegunie północnym. Całkowicie, absolutnie, boleśnie samotny. Ale był do tego przyzwyczajony.
Czy kiedykolwiek było inaczej?
Poszedł na górę.
Dawniej, gdy świat wydawał mu się zbyt nieprzyjazny i niezrozumiały, Colin po prostu milczał. Szukał schronienia w fantazjach, w swoim nierealnym świecie potworów, kolekcji komiksów i półek pełnych sf i horrorów. Jego pokój był sanktuarium, okiem cyklonu, gdzie sztorm nie mógł go dosięgnąć, gdzie można było nawet zapomnieć o nim na chwilę. Ten pokój był dla niego tym, czym dla chorego szpital, a dla mnicha klasztor. Leczył jego duszę i ciało, sprawiał, że czuł się w jakiś mistyczny sposób częścią czegoś daleko, daleko ważniejszego i lepszego niż codzienne życie. Jego pokój był magiczny. Był jego kryjówką i sceną, gdzie mógł się schować przed światem i samym sobą, gdzie mógł odgrywać swoje fantazje przed jednoosobową widownią. Jego pokój był miejscem płaczu i zabawy, kościołem i laboratorium, składnicą marzeń.