– Ile z tego wszystkiego zrobił twój tata sam?
– Wszystko, oprócz pociągów i kilku samochodów.
– To fantastyczne.
– Na zrobienie jednego z tych małych domków potrzebuje całego tygodnia, czasem nawet więcej, jeśli jest to coś specjalnego. Nad każdym z tych dworców spędził całe miesiące.
– Kiedy skończył?
– Nie skończył – powiedział Roy. – Nigdy nie skończy – chyba że umrze.
– Ale tego nie da się już powiększyć – powiedział Colin. – Nie ma już miejsca.
– Nie powiększyć, tylko ulepszyć – sprostował Roy. W jego głosie pojawiła się jakaś nowa nuta. – Colin wyczuł okrucieństwo i chłód, choć Roy wciąż się uśmiechał. – Stary cały czas wprowadza jakieś ulepszenia. Po powrocie z pracy nie robi nic innego, tylko tutaj grzebie. Podejrzewam, że nie ma nawet czasu, żeby wypieprzyć moją starą.
Takie rozmowy zawsze wprawiały Colina w zakłopotanie i nigdy nie brał w nich udziału. Uważał się za znacznie mniej doświadczonego i obytego niż Roy i starał się ze wszystkich sił mu dorównać. Nie mógł się jednak przemóc i czuć swobodnie, gdy słyszał wulgarne słowa czy uwagi na temat seksu. Zarumienił się, nie wiedząc co powiedzieć. Czuł się dziecinnie i głupio.
– Wymyka się tutaj każdej nocy – powiedział Roy tym nowym, zimnym tonem. – Czasem nawet zabiera ze sobą kolację. Taki sam świr jak matka.
Colin czytał mnóstwo na różne tematy, ale na psychologii się nie znał. Mimo to, im dłużej podziwiał miniaturki, zyskiwał tym większą pewność, że owo skrajne przywiązanie do szczegółu pana Bordena było wyrazem tej samej fanatycznej dbałości o porządek i czystość, z jaką pani Borden prowadziła swoją bitwę, by jej dom lśnił jak sala operacyjna.
Zastanawiał się, czy rodzice Roya mogli być normalni. Nie byli oczywiście parą szalejących psychopatów. Nie zostali przecież oficjalnie uznani za chorych psychicznie.
Nie doszli jeszcze do tego, by siedzieć w kącie, mówić do siebie i zjadać muchy. Może byli tylko trochę pomyleni. Po prostu odrobinkę stuknięci. Być może, z biegiem czasu, ich stan będzie się pogarszał i wreszcie, po dziesięciu czy piętnastu latach, naprawdę zaczną zjadać muchy. Z pewnością było się nad czym zastanawiać.
Colin zdecydował, że jeśli on i Roy pozostaną przyjaciółmi na całe życie, to będzie odwiedzał ten dom jeszcze tylko przez następne dziesięć lat. Później postanowił unikać państwa Bordenów. Tak, że jak już zupełnie zwariują, to nie będą mogli położyć na nim swych łap i zmusić go do jedzenia much albo, co gorsza, porąbać go siekierą.
Wiedział wszystko o psychopatycznych mordercach. Oglądał filmy na ten temat. Psychozę, Kaftan bezpieczeństwa, Co się zdarzyło Baby Jane? A także z tuzin innych. Może ze sto. Z tych filmów dowiedział się przede wszystkim tego, że szaleńcy lubią krwawe zabójstwa. Używają noży, sierpów, maczet i siekier. Na żadnym filmie nie widział, by któryś z nich uciekał się do czegoś bezkrwawego jak trucizna, gaz czy poduszka do duszenia.
Roy usiadł na jednym z taboretów przed konsoletą.
– Podejdź tu, Colin. Tu będziesz najlepiej widział.
– Może nie powinniśmy robić bałaganu…
– Przestaniesz wreszcie, na litość boską?
Odczuwając dziwne pomieszanie niechęci i przyjemnej niepewności, Colin usiadł na taborecie.
Roy uważnie obrócił tarczą, która znajdowała się przed nim na konsolecie. Była podłączona do ściemniacza i po chwili światła zainstalowane pod sufitem garażu przygasły nieznacznie.
– Jak w teatrze – powiedział Colin.
– Nie – odrzekł Roy. – To tak… jakbym był Bogiem.
Colin roześmiał się.
– Owszem. Możesz tu przecież zrobić dzień albo noc, kiedy tylko zechcesz.
– I jeszcze więcej.
– Pokaż mi.
– Za chwilę. Nie przyciemnię do końca. Nie zrobię zupełnej nocy. Trudno wtedy cokolwiek zobaczyć. Będzie wczesny wieczór. Zmierzch.
Roy przekręcił cztery włączniki i w całym tym miniaturowym świecie rozbłysły światła. Lampy uliczne rzucały opalizujące kręgi. Żółty, ciepły i przyjazny blask ożywił okna większości domów. Niektóre miały nawet zainstalowane światła przy gankach, a także maleńkie latarnie przy ścieżkach, które świeciły, jakby w domach oczekiwano właśnie gości. Witraże kościołów malowały na ziemi kolorowe wzory. Światła na kilku skrzyżowaniach zmieniały się co chwila – z czerwonego na zielone, potem na żółte i znów na zielone. Markiza zainstalowana nad wejściem do kina pulsowała dziesiątkami maleńkich lampek.
– Fantastyczne – powiedział Colin.
Wyraz twarzy Roya i cała jego postawa nagle się zmieniły. Jego oczy zwęziły się, wargi miał mocno zaciśnięte, ramiona wyprostowane, a całe ciało napięte, jakby gotowe – Colin nie wiedział – do ataku czy do obrony.
– Potem – odezwał się – mój stary zainstaluje światła przy samochodach. Projektuje też pompę i system nawadniający, dzięki którym w rzekach popłynie woda. Będzie nawet wodospad.
– Twój tata wygląda na ciekawego faceta.
Roy nie odpowiedział. Patrzył na swój zamknięty przed obcymi świat.
W przeciwległym, lewym rogu platformy stały na bocznicy cztery pociągi, czekając na sygnał do odjazdu. Dwa towarowe i dwa osobowe.
Roy uruchomił następną dźwignię i jeden z pociągów ożył. Szumiał cicho, w wagonach rozbłysły światła.
Colin pochylił się pełen wyczekiwania.
Roy manipulował przy przełącznikach i pociąg po chwili wytoczył się ze stacji. Gdy zmierzał w kierunku najbliższego miasta, przy drodze przecinającej tory paliły się czerwone ostrzegawcze światła przejazd zagrodziły szlabany, pomalowane w biało – czarne pasy. Pociąg nabrał prędkości, zagwizdał głośno, przejeżdżając przez miasteczko, wspiął się na niewielkie wzniesienie, zniknął w tunelu i pojawił się z drugiej strony, przyspieszył, przejechał most, przyspieszył jeszcze bardziej, wjechał na prosty odcinek torów, rozwijając coraz większą szybkość, pokonał z głośnym stukotem i piskiem kół szeroki zakręt, wziął jeszcze ostrzejszy, przechylając się niebezpiecznie, i gnał coraz prędzej, prędzej, prędzej…
– Na litość boską, nie rozwal go – powiedział nerwowo Colin.
– Właśnie to chcę zrobić.
– Twój tata dowie się, że tu byliśmy.
– Skąd. Nie przejmuj się.
Pociąg przeleciał pędem przez dworzec szwajcarski, pokonał wężowy odcinek torów kołysząc się niebezpiecznie, niemal na granicy katastrofy, przejechał przez tunel i wyjechał na prostą, natychmiast przyspieszając.
– Ale jeśli pociąg się zepsuje, twój tata…
– Nie uszkodzę go. Uspokój się.
Zwodzony most zaczął się unosić dokładnie przed czołem pociągu.
Colin zacisnął zęby.
Pociąg dotarł do rzeki, wśliznął się pod uniesiony most i wypadł z torów. Miniaturowa lokomotywa i dwa pierwsze wagony wylądowały w kanale rzecznym, a wszystkie pozostałe wyskoczyły z szyn, wzniecając krótkotrwałą fontannę iskier.
– Rany – powiedział Colin.
Roy zsunął się z taboretu i podszedł do miejsca katastrofy. Pochylił się i przyglądał z uwagą wrakowi. Colin przyłączył się do niego.
– Zepsuty? Do wyrzucenia?
Roy nie odpowiedział. Wpatrywał się zmrużonymi oczami w maleńkie okienka.
– Czego szukasz? – spytał Colin.
– Ciał.
– Czego?
– Martwych ludzi.
Colin zajrzał do jednego z przewróconych wagonów. W środku nie było żadnych ludzi – to znaczy figurek. Spojrzał na Roya.
– Nie rozumiem.
Roy podniósł wzrok.
– Czego nie rozumiesz?
– Nie widzę żadnych „martwych ludzi”.