Выбрать главу

Colin ponownie nacisnął spust.

Drugi strzał był też chybiony, ale Roy krzyknął i wyciągnął ręce w pojednawczym geście.

– Nie! Poczekaj! Poczekaj chwilę! Przestań! – Colin szedł naprzód i Roy cofając się natrafił plecami na ścianę. Colin znów nacisnął spust. Nie mógł się powstrzymać. Był rozpalony, rozpalony do białości, płonął gniewem, kipiał, wrzał, był tak gorący z wściekłości, iż wydawało mu się, że za chwilę roztopi się, popłynie jak lawa, każde uderzenie jego serca było potężne jak wybuch wulkanu. Nie był już ludzką istotą, był zwierzęciem, bestią, barbarzyńcą, który toczy brutalną walkę o terytorium z innym samcem, odczuwającym takie jak on pragnienie przelania krwi i którym powoduje straszna i nieodparta żądza dominowania, zdobywania, niszczenia.

Trzeci strzał musnął prawe ramię Roya, a czwarty trafił go prosto w lewą nogę. Upadł, a ciemna krew zabarwiła rękaw jego koszuli i zaczęła przesiąkać przez jedną z nogawek dżinsów. I po raz pierwszy od chwili, w której Colin go poznał, Roy przypominał – przynajmniej z rysów cierpiącej teraz twarzy – dziecko, dziecko, którym był w istocie.

Colin stanął nad nim i ustawił muszkę pistoletu w jednej linii z grzbietem jego nosa. Był bliski pociągnięcia za spust, po raz ostatni. Ale zanim zrobił ten ostateczny krok, zanim pogrążył się w całkowitej dzikości, uświadomił sobie, że w oczach Roya kryje się coś więcej niż tylko strach. Dojrzał w nich również rozpacz. A także żałosne, zagubione spojrzenie, straszliwą i nieprzemijającą samotność. Ale najgorsze było to, że jakaś część Roya błagała go, by strzelił jeszcze raz; jakaś jego część rozpaczliwie pragnęła śmierci.

Colin powoli opuścił broń.

– Sprowadzę pomoc, Roy. Zajmą się twoją nogą. Wszystkim innym też. Pomogą ci. Psychiatrzy. Dobrzy lekarze, Roy. Pomogą ci wyzdrowieć. Nie zabiłeś Belindy. To był wypadek. Pomogą ci to zrozumieć.

Roy zaczął płakać. Chwycił roztrzaskaną nogę obiema rękami i łkał niepowstrzymanie, zawodził i jęczał – może dlatego, że szok już przemijał i rana zaczynała go boleć… a może dlatego, że Colin nie chciał uwolnić go od cierpienia.

Colin też nie mógł powstrzymać łez.

– O Boże, Roy, co oni z tobą zrobili. Co zrobili ze mną. Co my wszyscy robimy sobie nawzajem każdego dnia, każdej godziny… przez cały czas… To straszne. Dlaczego? Na litość boską, dlaczego? – Cisnął pistolet, który przeleciał przez cały pokój, uderzył z trzaskiem o ścianę i stuknął o podłogę. – Posłuchaj, Roy, przyjdę cię odwiedzić – powiedział przez łzy, których nie mógł powstrzymać. – Do szpitala. A potem wszędzie tam, gdzie cię zabiorą. Nie zapomnę, Roy. Nigdy. Przyrzekam. Nie zapomnę, że jesteśmy braćmi krwi.

Roy zdawał się nie słyszeć, zagubiony w bólu i udręce. Heather podeszła do Colina i z wahaniem położyła dłoń na jego poranionej twarzy.

Zauważył, że kuleje.

– Jesteś ranna?

– To nic poważnego – powiedziała. – Skręciłam kostkę, kiedy upadłam. A jak ty?

– Przeżyję.

– Twoja twarz wygląda okropnie. Jest spuchnięta i sina… a w ogóle to robi się czarna.

– Boli – przyznał. – Ale teraz trzeba wezwać karetkę dla Roya. – Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyjął kilka monet. – Masz. W dole ulicy, na stacji benzynowej jest budka telefoniczna. Zadzwoń do szpitala i na policję.

– Lepiej, żebyś ty poszedł – powiedziała. – Z tą skręconą kostką nigdy tam nie dojdę.

– Nie boisz się zostać z nim sama? – spytał Colin.

– Teraz jest nieszkodliwy – powiedziała.

– No… dobra.

– Wracaj prędko.

– Wrócę. I jeszcze jedno, Heather… przepraszam.

– Za co?

– Powiedziałem, że nigdy cię nie tknie. Zawiodłem cię.

– Nic mi nie zrobił – powiedziała. – Ty mnie ochroniłeś. Byłeś świetny.

W jej oczach dostrzegł łzy. Przytulił ją i stali tak przez chwilę.

– Jesteś taka ładna – powiedział.

– Naprawdę?

– Nigdy więcej nie wmawiaj sobie, że jest inaczej. Nigdy więcej nie myśl o sobie źle. Nigdy. Tym, którzy twierdzą inaczej, każ iść do diabła. Jesteś ładna. Pamiętaj o tym. Przyrzeknij, że będziesz o tym pamiętać.

– W porządku.

– Obiecaj mi.

– Obiecuję.

Wyszedł, żeby ratować Roya.

Noc była bardzo ciemna.

Schodząc ze stromego wzgórza, uświadomił sobie, że już nie słyszy głosu nocy. Docierał do niego śpiew ropuch i świerszczy i odległy łoskot pociągu. Ale ten głuchy, złowieszczy pomruk, który, jak mu się zdawało, zawsze dobiegał z ciemności, ten odgłos tajemnej, mitycznej mocy realizującej z mozołem cele odwiecznego zła, umilkł. Po przejściu kilku kroków zrozumiał, że głos nocy był w nim, w jego fantazjach i majakach, i że zawsze tak było. Był w każdym, szeptał złośliwie, dwadzieścia cztery godziny na dobę, a najważniejszym zadaniem było zignorowanie go, stłumienie, niepoddawanie się jego zdradzieckim namowom.

Wezwał karetkę, potem policję.

Dean R. Koontz

***