Выбрать главу

Kiedy wrócił do salonu, matka siedziała w dużym czekoladowo – brązowym fotelu z podwiniętymi nogami, odrzuconą do tyłu głową i zamkniętymi oczyma. Nie usłyszała go, więc zatrzymał się w drzwiach i przyglądał się jej przez chwilę.

Nazywała się Luise, ale wszyscy mówili na nią Weezy, co przypominało dziecięce imię, ale do niej pasowało, bo wciąż wyglądała jak uczennica. Była ubrana w dżinsy i niebieski sweter bez rękawów. Jej nagie ramiona były opalone i szczupłe. Miała długie, ciemne, lśniące włosy, okalające twarz, która nagle wydała się Colinowi ładna, właściwie piękna, choć niektórzy mogliby powiedzieć, że Weezy ma zbyt szerokie usta. Gdy tak na nią patrzył, pojął, że trzydzieści trzy lata to jeszcze nie starość, jak dotąd tak sądził.

Po raz pierwszy w życiu Colin spojrzał na ciało swojej matki: pełne piersi, wąska talia, krągłe biodra, długie nogi. Roy miał rację – miała wspaniałą figurę.

„Dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej?” Natychmiast sobie odpowiedział: „Ponieważ jest moją matką, na litość boską!”

Na twarz wystąpił mu gorący rumieniec. Zastanawiał się, czy nie zamienia się w jakiegoś zboczeńca, i z trudem zmusił się do odwrócenia wzroku od jej obcisłego swetra.

Odchrząknął i podszedł bliżej.

Otworzyła oczy, uniosła głowę, wzięła swoje martini i zaczęła je sączyć.

– Mmmmm. Doskonałe. Jesteś kochany.

Usiadł na sofie.

Po chwili odezwała się.

– Kiedy zaczynałam to wszystko z Paulą, nie wiedziałam, że właściciel interesu musi pracować dużo ciężej niż jego pracownicy.

– Był tłok dziś w galerii?

– Większy niż na dworcu autobusowym. O tej porze roku pojawia się zazwyczaj mnóstwo oglądających, turystów, którzy tak naprawdę nie zamierzają nic kupić. Wyobrażają sobie, że skoro są na wakacjach w Santa Leona, to mają prawo zawracać głowę każdemu właścicielowi sklepu.

– Dużo obrazów sprzedałaś? – spytał Colin.

– O dziwo, sprzedałyśmy parę. Tak naprawdę, to był mój najlepszy dzień.

– Wspaniale.

– To tylko jeden dzień, oczywiście. Biorąc pod uwagę, ile razem z Paulą zapłaciłyśmy za galerię, to będziemy potrzebować jeszcze wielu takich dni, by utrzymać się na powierzchni.

Colinowi nic już nie przychodziło do głowy. Sączyła swoje martini. Jej grdyka poruszała się nieznacznie, gdy przełykała. Wyglądała tak delikatnie i wdzięcznie.

– Słuchaj, kapitanie, czy poradzisz sobie z kolacją dziś wieczorem?

– Nie zjesz w domu? – spytał.

– Jest jeszcze spory ruch w galerii. Nie mogę zostawić Pauli samej. Wróciłam do domu trochę się odświeżyć. I muszę za dwadzieścia minut wrócić do tego kieratu.

– Tylko raz jadłaś kolację w domu w zeszłym tygodniu – powiedział.

– Wiem, kapitanie, i jest mi przykro. Ale staram się zbudować dla nas przyszłość, dla ciebie i dla mnie. Rozumiesz, prawda?

– Chyba tak.

– Ten świat jest okrutny, kochanie.

– Nie jestem głodny – powiedział Colin. – Mogę na ciebie poczekać.

– Widzisz, kochanie, nie wracam prosto do domu. Mark Thornberg zaprosił mnie na późny obiad.

– Kto to jest Mark Thornberg?

– Artysta – powiedziała. – Wczoraj otworzyliśmy wystawę jego prac. Prawdę mówiąc, jedna trzecia tego, co sprzedajemy, to jego płótna. Chcę go przekonać, by dał nam wyłączność na wystawianie swoich obrazów.

– Dokąd cię zabiera na ten obiad?

– Do Little Italy, jak mi się zdaje.

– O rany, świetne miejsce! – powiedział Colin, pochylając się do przodu. – Czy mogę też pójść? Nie będę wam przeszkadzał. Nie musiałabyś nawet wracać po mnie do domu. Mógłbym wskoczyć na rower i spotkać się z wami już na miejscu.

Zmarszczyła brwi i unikała jego wzroku.

– Przykro mi, kapitanie. To spotkanie tylko dla dorosłych. Będziemy omawiać interesy.

– Nie będzie mi to przeszkadzać.

– Tobie może nie, ale nam tak. Słuchaj, a może byś tak poszedł do Charly’ego i zamówił sobie dużego hamburgera i któryś z tych ekstragęstych koktajli mlecznych, które trzeba jeść łyżeczką?

Opadł z powrotem na sofę, jak balon, z którego wypuszczono nagle powietrze.

– Nie rób kwaśnej miny – powiedziała. – Nie do twarzy ci z tym. To dobre dla małych dzieci.

– Nie robię kwaśnej miny – powiedział. – Wszystko w porządku.

– Charly? – nalegała.

– Chyba tak. Pewnie.

Skończyła swoje martini i wzięła torebkę.

– Dam ci trochę pieniędzy.

– Mam pieniądze.

– Więc będziesz miał więcej. Jestem teraz kobietą interesu i odniosłam sukces. Stać mnie na ten wydatek.

Gdy wręczała mu pięciodolarowy banknot, powiedział, że to za dużo.

– Resztę wydaj na komiksy.

Pochyliła się, pocałowała go w czoło i wyszła, żeby się odświeżyć i przebrać.

Siedział w milczeniu przez kilka minut, patrząc na banknot. Wreszcie westchnął, wstał, wyjął portfel i schował pieniądze.

6

Państwo Bordenowie pozwolili Royowi pójść z Colinem na kolację. Chłopcy zjedli w barze u Charly’ego, rozkoszując się niezrównanym aromatem wrzącego oleju i cebuli. Colin zapłacił rachunek.

Potem udali się do Pinball Pit. Był to salon gier i główne miejsce spotkań młodych ludzi w Santa Leona. W piątkowy wieczór przez salon przewalał się tłum młodzieży, grającej w bilard i toczącej elektroniczne bitwy na automatach.

Przynajmniej połowa z obecnych znała Roya. Wołali do niego a on im odpowiadał.

– Się masz, Roy!

– Się masz, Pete.

– Hej, Roy.

– Co powiedziałeś, Walt?

– Roy, Roy, Roy, tutaj!

Chcieli z nim pograć, opowiedzieć dowcip albo po prostu porozmawiać. Przystawał gdzieniegdzie na minutę lub dwie ale grał tylko z Colinem.

Zmierzyli się przy dwuosobowym bilardzie, ozdobionym wizerunkiem piersiastej, długonogiej dziewczyny w skąpym bikini, Roy wybrał właśnie ten automat, a nie maszynę z piratami potworami czy przybyszami z kosmosu. Colin starał się panować nad rumieńcem.

Na ogół nie lubił takich tanich, brudnych miejsc jak to i unikał ich. Gdy kilka razy odważył się odwiedzić podobną spelunę, gwar tam panujący wydawał mu się nie do zniesienia. Odgłosy wydawane przez elektronicznych zawodników i wojowników walczących z robotami – bip – bip – bip, pong – pong – pong, bum – bum – bum, łup – łup – łuuuuuuup – mieszały się ze śmiechem, piskami dziewczyn i zbyt głośnymi rozmowami. Atakowany przez bezustanny łomot, doznawał uczucia klaustrofobii. Zawsze czuł się jak przybysz z obcego świata, uwięziony na zacofanej planecie, wśród tłumu wrogich, wrzeszczących, jazgoczących barbarzyńców.

Ale tego wieczoru było inaczej. Cieszył się każdą minutą spędzoną w tym miejscu i dobrze wiedział, dlaczego tak jest. To dzięki Royowi nie był już przestraszonym gościem z kosmosu – był u siebie.

Roy, ze swoimi gęstymi, płowymi włosami, niebieskimi oczami, muskułami i spokojną pewnością siebie, przyciągał dziewczyny. Trzy z nich – Kathy, Laurie i Janet zebrały się wokół automatu, żeby popatrzeć na grę. Wszystkie były ponadprzeciętne: sprężyste, opalone, pełne życia nastolatki, ubrane w szorty i skąpe podkoszulki. Wszystkie miały lśniące włosy, nieskazitelną kalifornijską cerę, pączkujące piersi i szczupłe nogi.

Roy najwyraźniej faworyzował Laurie, podczas gdy Kathy i Janet przejawiały coś więcej niż tylko chwilowe zainteresowanie Colinem. Nie sądził, by przyciągała je wyłącznie jego osoba. Właściwie był tego pewien. Nie miał złudzeń. Prędzej by słońce wzeszło na zachodzie, dzieciom wyrosły brody, a uczciwego człowieka wybrano na prezydenta, niż takie dziewczyny szalałyby na jego widok. Flirtowały z nim, ponieważ był przyjacielem Roya, albo dlatego, że były zazdrosne o Laurie i chciały, by Roy był zazdrosny o nie. Bez względu na to, czym się kierowały, zadawały Colinowi wciąż nowe pytania, próbowały go rozruszać, śmiały się z jego żartów, wiwatowały, gdy wygrywał. Do tej pory dziewczyny nigdy nie marnowały na niego czasu. Tak naprawdę, nie dbał o to, jakie są motywy Kathy i Janet; upajał się ich zainteresowaniem i modlił się, by było tak zawsze. Wiedział, że mocno się rumieni, ale nienaturalne pomarańczowe światło salonu stanowiło dobrą osłonę.