– Ale przecież mogłeś zaprzyjaźnić się z jakimkolwiek facetem z miasta, facetem w twoim wieku, nawet z takim, który jest od ciebie starszy o rok albo dwa. Większość tych chłopaków w salonie…
– To dupki.
– Nie żartuj. To najbardziej znane chłopaki w mieście.
– To dupki, mówię ci.
– Nie wszyscy.
– Wszyscy, Colin, wierz mi. Połowa z nich uważa, że najlepsza zabawa to zapalić skręta, łyknąć jakieś pigułki albo uchlać się jakimś śmierdzącym świństwem, a potem się porzygać. Reszta chce być albo Johnnym Travoltą albo Dennym Osmondem. Jee!
– Ale oni cię lubią.
– Wszyscy mnie lubią – powiedział Roy. – Umiem ich do tego nakłonić.
– Chciałbym wiedzieć, jak sprawić, żeby wszyscy lubili mnie.
– To proste. Musisz tylko wiedzieć, jak nimi manipulować.
– OK. Jak?
– Trzymaj się blisko mnie, to się nauczysz.
Szli obok siebie, pchając rowery. Wiedzieli, że zostało jeszcze dużo do powiedzenia.
Mijali właśnie żywopłot z oleandrów. Kwiaty świeciły fosforyzujące w zapadającym mroku i Colin wciągnął w nozdrza ich zapach.
Owoce oleandra zawierały jedną z najbardziej znanych trujących substancji. Colin oglądał kiedyś stary film, w którym psychopata zamordował tuzin osób za pomocą trucizny, jaką sporządził z tej rośliny. Nie pamiętał tytułu. Był to naprawdę idiotyczny film, jeszcze gorszy niż Godzilla contra King Kong, co oznaczało, że było to jedno z najgłupszych dzieł w historii całej kinematografii.
Gdy dochodzili do kolejnej przecznicy, Colin spytał”
– Zażywałeś kiedykolwiek narkotyki?
– Raz.
– Co to było?
– Hasz. Przez rurkę.
– Podobało ci się?
– Raz wystarczy. A ty?
– Nie – powiedział Colin. – Boję się narkotyków.
– A wiesz dlaczego?
– Bo można umrzeć.
– Nie boisz się umierania.
– Nie?
– Nie bardzo.
– Śmierć mnie przeraża.
– Nie – upierał się Roy. – Jesteś taki jak ja, dokładnie taki sam. Boisz się narkotyków, ponieważ wiesz, że gdybyś je zażył, nie panowałbyś nad swoim postępowaniem. Nie możesz znieść myśli o utracie kontroli nad samym sobą.
– No, jest to na pewno jeden z powodów.
Roy zniżył głos, jakby się bał, że ktoś może ich podsłuchać. Zaczął mówić szybko, gorączkowo pragnąc wyrzucić z siebie słowa, które niemal zlewały się ze sobą.
– Musisz być czujny, ostrożny, uważny. Zawsze patrz przez ramię. Zawsze na siebie uważaj. Nie pozwól, by czujność opuściła cię choć na sekundę. Są ludzie, którzy wykorzystają chwilę twojej nieuwagi. Świat jest pełen takich ludzi. Prawie każdy napotkany człowiek jest właśnie taki. Jesteśmy zwierzętami w dżungli i musimy być przygotowani na walkę, jeśli chcemy przeżyć.
Roy prowadził swój rower z głową wysuniętą do przodu, z zaciśniętymi kurczowo dłońmi na kierownicy, napinając mięśnie szyi, jakby spodziewał się silnego ciosu w tył głowy. Nawet w gasnącym, purpurowobursztynowym świetle późnego wieczoru na jego czole i górnej wardze można było dostrzec świeże kropelki potu – wyglądały jak ciemno połyskujące klejnoty.
– Nie możesz ufać nikomu, nikomu. Nawet ludzie, o których myślisz, że naprawdę cię lubią, obrócą się przeciwko tobie prędzej, niż przypuszczasz. Nawet przyjaciele. A ci, którzy zapewniają cię o swojej miłości, są najgorsi, najbardziej niebezpieczni, najmniej godni zaufania. – Oddychał z coraz większym wysiłkiem, mówiąc coraz szybciej. – Nie zauważysz, gdy skoczą ci do gardła, jak tylko będą mieli okazję. Musisz zawsze pamiętać, że czekają na sposobność, by cię dostać. Miłość to sztuczka. Zasłona. Sposób, by uśpić twoją czujność. Nigdy jej nie trać. Nigdy. – Zerknął na Colina, a w jego oczach czaiła się dzikość.
– Sądzisz, że zwróciłbym się przeciwko tobie, opowiadał o tobie kłamstwa, skarżył na ciebie twoim rodzicom i robił inne takie rzeczy? – spytał Colin.
– A robiłbyś?
– Oczywiście, że nie.
– Nawet gdybyś miał pętlę na szyi, a jedynym ratunkiem byłoby donieść na mnie?
– Nawet wtedy.
– A co byś zrobił, gdybym był groźnym przestępcą, a gliny byłyby na moim tropie i przyszły do ciebie, by zadać ci mnóstwo pytań?
– Nie doniósłbym na ciebie.
– Mam nadzieję.
– Możesz mi zaufać.
– Mam nadzieję. Naprawdę mam nadzieję.
– Nie musisz mieć nadziei. Powinieneś wiedzieć.
– Muszę być ostrożny.
– A czy ja muszę być ostrożny, jeśli chodzi o ciebie?
Roy nie odezwał się.
– Czy powinienem być ostrożny? – Colin powtórzył pytanie.
– Może. Owszem, może powinieneś. Kiedy powiedziałem, że jesteśmy wszyscy zwierzętami – myślałem także o sobie.
W oczach Roya było tyle bólu i rozpaczy, że Colin musiał odwrócić wzrok.
Nie wiedział, co skłoniło przyjaciela do tych zwierzeń, ale nie chciał dłużej o nic pytać. Obawiał się, że doprowadzi to do kłótni i że Roy nie będzie chciał go więcej widzieć. A Colin rozpaczliwie pragnął przyjaźni Roya – na zawsze, do końca życia. Gdyby doprowadził do zerwania tej znajomości, nigdy nie miałby już szansy, by mieć takiego przyjaciela. Był o tym przekonany. Znów musiałby pogrążyć się w samotności, a teraz, gdy już doświadczył akceptacji, braterstwa i zainteresowania, powrót do samotności wydawał mu się niemożliwy.
Szli przez chwilę w milczeniu. Minęli ruchliwą przecznicę, przechodząc pod baldachimem dębowych gałęzi i zaczęli pokonywać następny odcinek alejki.
Colin stwierdził z ulgą, że niezwykłe napięcie, które upodabniało Roya do rozdrażnionego węża, zaczyna ustępować – wyprostował się i rozluźnił dłonie, a jego oddech nie przypominał już oddechu konia po długodystansowym biegu.
Colin trochę wiedział o wyścigach. Ojciec zabrał go kilka razy na gonitwy, mając nadzieję, że wysokość stawek i męski charakter tego sportu zrobią na chłopcu wrażenie. Ale Colin zachwycał się wdziękiem koni i mówił o nich jak o tancerzach. Ojcu to się nie spodobało i od tego czasu chodził na wyścigi sam.
Dotarli do kolejnego skrzyżowania, skręcili w lewo, opuszczając alejkę, i dalej pchali swoje rowery po chodniku zarośniętym bluszczem.
Tynkowane, podobne do siebie domy stały w rzędach po obu stronach ulicy, skrywając się pod osłoną palm. Okolone oleandrami i draceną, różami, kaktusami, ostrokrzewem, paprociami i poinsecją – brzydkie budynki, które uczyniło eleganckimi naturalne piękno bujnej kalifornijskiej roślinności.
Wreszcie Roy odezwał się”
– Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że facet musi czasem robić to, co chce jego kumpel, choć on sam może nie mieć na to ochoty?
– Pamiętam.
– To prawdziwy test przyjaźni. Zgadzasz się?
– Tak mi się wydaje.
– Rany boskie, czy nie możesz chociaż raz mieć ustalonej opinii na jakiś temat? Nigdy nie mówisz „tak” lub „nie”. Zawsze tylko ci się „wydaje”.
Niemile dotknięty, Colin powiedział”
– W porządku. Sądzę, że jest to prawdziwy test przyjaźni. Zgadzam się z tobą.
– No dobrze, a co byś zrobił, gdybym powiedział, że chcę coś zabić dla zabawy i potrzebuję twojej pomocy?
– Kota na przykład?
– Kota już zabiłem.
– Owszem. Pisali o tym we wszystkich gazetach.
– Zabiłem. W klatce. Tak jak ci mówiłem.
– Nie mogę w to uwierzyć.
– Dlaczego miałbym kłamać?
– Dobra, dobra – burknął Colin. – Nie zaczynajmy od nowa. Udawajmy, że połknąłem twoją historyjkę – haczyk, linkę i ciężarek. Zabiłeś kota w klatce. Na co kolej tym razem – na psa?
– Gdybym chciał zabić psa, pomógłbyś?